Koralowy koń. Opowiadania kubańskie [recenzja #22]

 



Po prostu nie wypada, aby Kuba nie przeczytał zbioru opowiadań z Kuby. Czułem ostatnimi czasy jakiś niewielki ból istnienia, wiercenie się duszy; coś nieuchwytnego nie dawało mi spokoju – być może było to właśnie to. Więc Kuba przeczytał.

Rewolucja kubańska, Fidel Castro, Josѐ Marti, relacje z Ameryką – to wszystko porusza w swoim wstępie tłumaczka i zarazem redaktorka zbioru, Beata Babad, udanie (choć może nieco zbyt politycznie) wprowadzając czytelnika w gorącą atmosferę Kuby. Wstęp kończy słowami, z którymi nie sposób się nie zgodzić:

[Opowiadania] dotyczą tych odwiecznych i niezmiennych dramatów, które człowiek rozwiązać musi sam niezależnie od spraw ustrojowych, rozwiązuje je jednak związany z glebą, z której wyrasta.

Ta gleba – osobliwa i niepowtarzalna – nadaje opowiadaniom kubańskim szczególne ciepło, kolorystykę, tonację.

Na pierwszy rzut ucha, kierunek kubański może się wydawać nieco abstrakcyjny, ale dopiero lektura „Koralowego konia” uświadomiła mi, ilu świetnych pisarzy wydała kubańska ziemia: Cabrera Infante, Onelio Cardoso, Casey Calvert, Alejo Carpentier, Samuel Feijóo, czy Virgilio Piñera. A przecież są jeszcze inni, jak chociażby recenzowany niedawno na blogu Reinaldo Arenas. Co za urodzaj!

Większość z nich nie zawodzi, lecz niestety – jak to w tego typu antologiach bywa – dobre wrażenie psuje kilka naprawdę przeciętnych opowiadań, gdzie do czytania trzeba się zmuszać.


Na koniec, tradycyjnie, wymienię kilka najlepszych moim zdaniem opowiadań zawartych w tym zbiorze.


5. GUILLERMO CABRERA INFANTE – Na wielkim Ecbó

Zakochana i nieco zblazowana para odwiedza rytualne murzyńskie święto Ecbó. Wśród rytmicznego transu, niezrozumiałych inwokacji, między rzucanymi tu i ówdzie półsłówkami kształtuje się ich przyszłość. Jest klimat.

4. ONELIO JORGE CARDOSO – Koralowy koń

Tytułowe, dobre opowiadanie, dotykające bardzo ważnego problemu, który zauważyłem w wielu związkach i małżeństwach. Chodzi o brak zrozumienia dla potrzeb artystycznej duszy i rozdźwięk między rutyną codzienności a tym czymś ponad. Kuter rybacki „Eumelia”, czterej rybacy żyjący z połowu langust. Od lat życie ich biegnie utartym schematem. Pewnego dnia miejsce na kutrze wynajmuje nieznany bogacz, a następnie całymi dniami leży na dnie łodzi, obserwując dno morza i wypatrując koralowego konia - o istnieniu którego jest przekonany.

3. ANTÓN ARRUFAT – Starość

Urocza opowiastka o iluzji, jaką wybudował wokół siebie pewien samotny staruszek Florencio. By nawiązać więź ze światem, z którym coraz mniej go już łączy, postanawia zapisać się na wszystkie możliwe korespondencyjne kursy, zamawia reklamy, foldery... Wszystko po to, by wraz z nadejściem listonosza ukoić serce na widok dziesiątek kopert zaadresowanych do niego i TYLKO do niego. 

2. CASEY CALVERT – Do widzenia, i dziękuję za wszystko

Przejmujące do szpiku kości studium samotności. Główny bohater jest tak samotny, że postanawia wymyślić sobie przyjaciółkę. Martę: piękną kobietę, mającą w sobie coś „złocistego”. Pierwszy raz spotykają się w bibliotece… Pozwolę sobie zdradzić, że nie jest to ich ostatnie spotkanie.

1. VIRGILIO PIÑERA – Cukierek

Virgilio Piñera, dzisiejszy zwycięzca
(źródło: www.losarciniegas.blogspot.com) 

Przednia historia. Ludzie gniotą się w zatłoczonym autobusie. Obok bohatera opowiadania siada starsza kobieta z dzieckiem na kolanach. Malec prosi o cukierka i dostaje go. Starowina częstuje również panienkę siedzącą naprzeciwko, która zjada cukierka i po chwili pada martwa na podłogę autobusu. Jak zachowają się współpasażerowie? Świetna, psychologiczna analiza autobusowej społeczności, do tego napisana brudną, oleistą tkanką słowną. Wyśmienite!

Starucha, niby uosobienie niewzruszoności, trzyma cukierek w palcach i rzuca na prawo i lewo wyzywające spojrzenia. W tym czasie dziecko, jeszcze głębiej, jeśli to możliwe, pogrążone w swym zagapieniu, wydobywa z siebie basowy głos, aby wygłosić jedno tylko słowo, będące zarazem sumą zwierzęcości: „Daj”. I rozdziawia olbrzymie usta. Ona, wyciągając rękę, patrzy na siedzącą dziewczynę, która, zafascynowana tak obrzydliwą sceną, nie może od niej oderwać wzroku. Wtedy starucha trzymając cukierek prawie już w ustach powiada, spoglądając znowu na dziewczynę: „Pepito, powinieneś być uprzejmy, poczęstuj cukierkiem tę ładną panienkę”. Pepito, bez słowa protestu, bez niezadowolonej miny, z tym chłodem, z jakim morderca wybiera swą ofiarę, chwyta cukierek końcami palców i podaje jej. Musi być w tym coś nakazującego albo coś głębszego, coś, czego nie potrafię przeniknąć.

 

JUAN JOSЀ ARREOLA - Uroczystość [recenzja #21]

 


Meksykańska perełeczka.

W. BERNARD CARLSON - Tesla. Geniusz na skraju szaleństwa [recenzja#20]

 



W dzisiejszych czasach obserwujemy dewaluację pojęcia „geniusz”. Sprawdziłem w Internecie i mianem tym ochrzczono między innymi: Freddy’ego Adu (miał być owym bogiem futbolu, a zarabia na życie narzucając się ludziom w aplikacji Cameo), czy niejakiego Mateusza Chmielarka (geniusz marketingu). Nawet jeśli nie jesteśmy geniuszami, zawsze istnieje szansa, że wpadniemy na genialne rozwiązanie. Potrafią to nawet przedmioty, na przykład rębak elektryczny do gałęzi marki Faworyt, czy podręczna torba na nogę. (nie powinna się nazywać podnożna?). Nawet jeśli w powyższych umysłach i przedmiotach dopatrzymy się geniuszu, nie wiemy nic o ich szaleństwie. Dopiero szalony geniusz elektryzuje nas na poważnie.  

Co ciekawe, nauka zdaje się częściowo potwierdzać, że kreatywność i objawy psychopatologiczne są ze sobą silnie powiązane, choć nie należy utożsamiać geniuszu z szaleństwem. Pisze o tym m.in. dr hab. Hanna Karakuła w swoim ciekawym artykule pt. „Czy istnieje związek między geniuszem a szaleństwem?”. <LINK>

Książka Carlsona to podróż do czasów, kiedy istnieli prawdziwi romantyczni i szaleni geniusze. Na te miano bezdyskusyjnie zasłużył Nikola Tesla – urodzony na terenie dzisiejszej Chorwacji Serb z amerykańskim obywatelstwem. Wynalazca, naukowiec, inżynier, badacz, ekscentryk i wizjoner.

Młody Nikola Tesla
(za: www.letheko.pl)

Choć termin „biografia” sugeruje opis całego życia wynalazcy, autor skupia się na wybranych aspektach, głównie latach rozkwitu i upadku Tesli (1888 – 1905) – ich opis zajmuje prawie ¾ objętości książki. Nieco po macoszemu potraktowane zostało dzieciństwo „Czarodzieja” oraz schyłkowe lata jego życia. Co ważne: Carlson korzysta z całej masy źródeł (czasopisma, stare periodyki, inne biografie), które są świetnie udokumentowane. Każdy zainteresowany bez problemu znajdzie odniesienie do odpowiedniego źródła. Biografia wzbudza więc zaufanie i muszę oddać autorowi wyrazy szacunku, ponieważ wykonał olbrzymią robotę. Łyżka dziegciu to brak indeksu nazwisk, rzecz wręcz nie do pomyślenia w „profesjonalnej” biografii.

Książka napisana jest wprawdzie przystępnym językiem, ale zawiera mnóstwo naukowych opisów. Będziemy więc czytać dokładne relacje z budowy oscylatorów, badania napięcia prądu, jego fazach itp. Dla znawców tematu i osób o naukowych umysłach - niewątpliwa zaleta, dla „przeciętnego” czytelnika – będzie to momentami droga przez mękę. Sposobem Tesli, proponuję przeprowadzenie eksperymentu. Otworzę książkę na losowej stronie i przytoczę stricte techniczny fragment – jeśli takowy się tam znajdzie.

Bum! Padło na stronę 138:

 Sięgając po swą wiedzę z optyki matematycznej, Ferraris założył, że powinna istnieć różnica fazy 90 stopni pomiędzy prądem wejścia i wyjścia w transformatorze. Następnie założył, że jeśli istnieje taka różnica fazy, te dwa prądy powinny wytworzyć ruch obrotowy, tak jak dwie fale świetlne różniące się fazą o 90 stopni tworzyły koliste interferencje.

To nie wyjątek, a potwierdzenie pewnej reguły. Ostrzegałem.

Mimo to, warto zachować skupienie podczas lektury, ponieważ na kilkuset stronach autor poukrywał wiele ciekawych informacji. Dowiedziałem się na przykład, że Tesla był o krok od wynalezienia promieniowania X (nazwanego później rentgenowskim) – nie przypatrzył się jednak dokładnie zdjęciu i nie domyślił się, że płytka ze zdjęcia została naświetlona promieniami rentgenowskimi. Gdyby to zrobił, wyprzedziłby Wilhelma Röntgena o kilka miesięcy.

Co jeszcze? Tesla wywołał sztuczne trzęsienie ziemi. Nawet dzisiaj wydaje się to nieprawdopodobne, ale zdarzyło się naprawdę:

Eksperymentowałem z wibracjami (…). Uruchomiłem jedną z moich maszyn i chciałem zobaczyć, czy uda mi się ją zestroić z wibracjami budynku. Zwiększałem moc krok po kroku. Rozległ się szczególny, trzeszczący dźwięk.
Zapytałem jednego z mych asystentów, skąd dźwięk ten pochodził. Nie wiedzieli. Zwiększyłem moc maszyny jeszcze trochę. Rozległ się głośniejszy trzask. […]

Nagle cała ciężka aparatura w pomieszczeniu zaczęła latać. Chwyciłem młot, i rozbiłem maszynę. Jeszcze kilka chwil, a budynek runąłby nam na głowy. Na ulicy na zewnątrz panowało pandemonium. Przyjechała policja i ambulanse. Powiedziałem moim asystentom, by nic nikomu nie mówili. Policji powiedzieliśmy, że to musiało być trzęsienie ziemi. Niczego więcej się nie dowiedzieli”.

Inna, tym razem bardziej zabawna historia, związana jest z oscylatorem mechanicznym, zbudowanym przez Teslę. Podczas eksperymentów z wibracjami:

Nagle jednak Tesla i jego asystenci poczuli konieczność udania się do ubikacji za potrzebą. „Ci z nas, którzy pozostali dłużej na platformie, poczuli niewysłowioną i pilną potrzebę, którą trzeba było natychmiast załatwić”. Zawsze wyczulony na okazję Tesla dostrzegł zastosowanie dla swego wynalazku, rozumiejąc, że szybkie wibracje pomagały przesunąć pokarm przez jelita i że wibrująca platforma mogła pomóc ofiarom niestrawności.

Zaskoczył mnie też osobliwy sposób Tesli na walkę z depresją. Terapia polegała na stymulacji elektrowstrząsami, co wg wynalazcy dawało olbrzymi zastrzyk energii i entuzjazmu. Nota bene, trudno się dziwić depresji, gdy w Twoim laboratorium wybucha pożar i w jednej chwili tracisz nie tylko pieczołowicie budowane urządzenia, ale i wszystkie notatki: owoców 10 lat pracy. Tesla doświadczył tego w 1895 roku.

Jego prace przez wiele lat wzbudzały zainteresowanie prasy, społeczeństwa, wyższych sfer oraz innych naukowców. Tesla znał się z wieloma wielkimi tamtych czasów, m.in. z Markiem Twainem, czy „naszym” Ignacym Paderewskim.

Do badania elektryczności zainspirował go… kot. Plotkowano o jego homoseksualiźmie, w ostatnich latach życia bał się zarazków, dbał o zachowanie metrowej odległości od innych ludzi. Brzmi znajomo? Carlson porusza wszystkie te wątki w swej biografii.

Autor unika powtarzania znanych mitów z życia Tesli, logicznie i bez sensacyjnego tonu tłumaczy na przykład „konfiskatę” notatek Tesli przez FBI po jego śmierci. Nie ulega wątpliwości, że Tesla geniuszem był, ale – pamiętajmy – miał też swoje wady. Mógłby być uznany za człowieka zuchwałego. Lubił się przechwalać,  miał duszę showmana. Uwielbiał urządzać pokazy swych wynalazków, opowiadać o nich i snuć przyszłościowe wizje. W niektórych momentach jego życia zabrakło jednak konkretów, skupienia i działania, stąd też dał się np. wyprzedzić Marconiemu w drodze do odkrycia telegraficznego przesyłania wiadomości. Potrafił być natrętny i buńczuczny, czym zniechęcał potencjalnych sponsorów.

Prawdopodobnie ostatnie zdjęcie Tesli
(źródło: domena publiczna)

Między innymi dlatego, Tesla spadł ze szczytu na dno. Na przestrzeni lat, szacunek i respekt (a nawet podziw) którym się cieszył, przerodziły się w niechęć i pobłażliwe uśmieszki. Carlson dobrze i skrupulatnie opisuje ten proces.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że „Tesla…” to świetnie udokumentowana biografia, czerpiąca garściami z wielu źródeł. Mało tego, nie czyni ona z Tesli superbohatera, który zamieniał w złoto wszystko, czego dotknął. Nie jest więc ani nadmiernie hagiograficzna, ani krytyczna i jest to jej niewątpliwy atut.

Carlson wpada jednak w sprzeczność: jako biograf, chciałby trafić ze swoja książką do jak największej liczby czytelników, z drugiej strony sam ogranicza ich liczbę poprzez nadmierne nasycenie swego dzieła technikaliami.  We wstępie wprawdzie zaznacza (i ostrzega), że chciałby znaleźć równowagę między osobą Tesli a jego dziełami, sztuka ta jednak nie do końca mu się udaje, co czyni biografię Tesli złotem dla zuchwałych.

Copyright © MILCZENIE LITER