LOUIS-FERDINAND CÈLINE - Podróż do kresu nocy [recenzja #62]
Symbolizm kopulacyjny.
***
OCENA:
Perwersyjnie
przewrotna książka, która burzy popularne schematy poszukiwania szczęścia.
Jedna,
wielka de-kon-struk-cja.
Bohaterem
swej debiutanckiej powieści uczynił Louis-Ferdinand Céline swojego imiennika:
Ferdinanda Bardamu. Towarzyszyć mu
będziemy przez dobrych kilkanaście lat, od młodzieńczych po dojrzałe. W
egzystencji Bardamu jest jakaś niewidoczna skaza, która nie pozwala mu
ustabilizować się i podążać za szczęściem.
Na
widok rodzącej się przyjaźni, zwiewa gdzie pieprz rośnie. Z miłością podobnie. Początkowy
zachwyt troskliwą Molly, która poświęca mu każdą wolną chwilę, szybko zamienia
się w irytację i jakiś wewnętrzny ucisk. Gnany tym dziwnym imperatywem, któremu
nie chce się przeciwstawić, ucieka przed szczęściem; wyrusza w podróż, dziś
powiedzielibyśmy: opuszcza swą strefę komfortu. Nigdzie nie potrafi na długo
zagrzać miejsca i wierzy, że ów demon ruchu pomoże mu w znalezieniu prawdy o
sobie, że te celowe biczowanie siebie i ranienie innych ludzi zrzuci z niego
wszystkie obłudne warstwy - jak w cebuli – i doprowadzi do sedna wszystkiego,
do tytułowego kresu nocy. Czy udała mu się ta sztuka – przekonajcie się sami.
Tak,
jest to bohater doprawdy fascynujący, a w jego losach zawarł autor wiele wątków
autobiograficznych.
Céline
(naprawdę nazywał się Louis-Ferdinand Destouches) żywił szczerą awersję do
literackiego, akademickiego języka. Metafory, trzykrotnie złożone zdania – to
nie dla niego. Uważał taki język za sztuczny, niezdolny do przekazania
prawdziwych emocji.
Oto i sam autor we własnej osobie. Wersja "junior". (źródło: domena publiczna) |
Dlatego
też zastosował tyleż logiczny, co prosty chwyt: sięgnął po język ulicy,
kolokwializmów i wulgaryzmów. Jego sztuczka nie polegała na prostackim
nasyceniu tekstu przekleństwami, o nie. Wprost przeciwnie: to przekonywujący
zabieg, nadający bohaterom krwi i kości. Momentami jest przez to rubasznie,
czasem śmiesznie, czasem obrzydliwie. Emocje te uderzają w dwójnasób, a
tragedia losu Ferdinanda Bardamu chłoszcze czytelnika z surową mocą mówionego
języka. Nawet momenty smutku i tragedii wybrzmiewają tu jakoś bardziej
szczerze.
Przemyślenia
bohatera i narratora są intrygujące, dalekie od sztampy. Céline potrafi się
wspiąć na wyżyny literatury, gdy tylko przychodzi mu na to ochota.
Nie starczało czasu, aby przyjrzeć się dokładnie, jak w tej zieleni, w tym klimacie, w tym upale i w tych kłębach komarów znikają ludzie, dni, przedmioty. Wszystko gdzieś ginęło w przerażający sposób, znikały fragmenty, zdania, członki, żal, krwinki, wszystko to wymierało na słońcu, roztapiając się w gęstym strumieniu światła i barw, a wraz z tym wszystkim ginęły także chęć i czas, a w powietrzu pozostawał jedynie lęk i niepokój.
No
mistrzostwo!
Takich momentów jest wiele, podobnie jak z opisami ludzkich plugastw. Dla tych, którzy nie są pewni, czy ich próg wytrzymałości jest wystarczająco mocny, by rozpocząć swą przygodę z „Podróżą…”, przedstawię reprezentatywny cytat:
Służąca skończyła już zmywać naczynia, ale jej opatrunek był tak utytłany od resztek jedzenia, że trzeba było założyć go na nowo. Wcisnęła mi banknot pięciofrankowy. Nie chciałem w ogóle tego od niej brać, ale ona nalegała, żebym jednak wziął te pieniądze. Severine miała na imię, ta służąca.
- A cóż to, podcięłaś sobie włosy, Severine? – zauważyłem.
- Trzeba było! Taka teraz moda! – powiedziała. A poza tym długie włosy, i ta kuchnia tutaj, wszystkie zapachy zostają…
- Twoje dupsko śmierdzi znacznie gorzej! – przerwał jej Martrodin, któremu nasza rozmowa najwyraźniej utrudniała obliczenia. – Ale zdaje się, że tym twoim klientom jakoś to nie przeszkadza…
Oprócz
żartów, przemyśleń i opisów znajdziemy u Céline‘a dużo podróży (USA, Afryka,
Francja), i cały katalog postaci kobiecych. Spotkamy zupełnie różne typy:
humorzastą i mściwą Lolę, pragmatyczną Musyne (Argentyńczycy ją zwinęli,
łajdacy jedni!), czy szlachetną Molly.
Autor ponownie, wersja "senior". (źródło: www.mutualart.com, fot. Izis Bidermanas) |
Arcyciekawy
jest wątek postaci drugoplanowej, niejakiego Robinsona, który momentami wybija
się na pierwszy plan narracji. Bardamu spotyka go pierwszy raz jeszcze podczas
I wojny światowej, jako nieopierzony, dwudziestoletni rekrut. Robinson włóczył
się po ciemku po jednej z francuskich wiosek. Później spotykają się
wielokrotnie. Gdziekolwiek Bardamu się nie uda, będzie tam i Robinson. Czyż to
nie dziwne? Interpretacja tych postaci może mieć wiele odcieni. Przyjaciele,
wrogowie? A może to Robinson jest tym magnesem, który przyciąga Bardamu do
kresu nocy, do jądra ciemności? A Ferdinand, niczym nędzny opiłek żelaza,
frunie ku przeznaczeniu, nie mogąc się oprzeć tej dziwnej mocy. Robinson to
jedna z najciekawszych i najbardziej niejednoznacznych postaci drugoplanowych,
z jakimi się kiedykolwiek zetknąłem. Tak naprawdę to trochę się bałem, że jeśli
nie poświęcę mu chociaż jednego akapitu recenzji, pociągnie i mnie za sobą… To
samo zrobił zresztą z Bardamu.
Oprócz
Robinsona, przez całą książkę przewija się wątek państwa Henrouille. Znika w
jednym rozdziale, by powrócić znienacka w innym, po kilkudziesięciu stronach
lektury. Jego również można interpretować na różne sposoby, a sam w sobie jest
niezmiernie ciekawy. Skłócona rodzina, żyjąca w pozornej zgodzie, bogaci
skąpcy, a stara matka jednego z nich żyje w nędznej szopie na podwórku i nie
wpuszcza do siebie nikogo. Matactwa, morderstwo, krypta z nieboszczykami – to
tylko część atrakcji, które kryje w sobie ten wątek.
Podróż
do kresu nocy jest nietypową książką. Książką pełną kontrastów, gdzie na
jednej stronie brudne dialogi kontrastują z celnymi refleksjami na temat życia,
a prostytucja przechadza się za rękę z filozofią. Interpretować to wszystko
można na mnóstwo sposobów, co akurat bardzo mi odpowiada. Dzięki zastosowaniu
języka mówionego, owe prawdy wychodzą nienachalnie, jakoś tak przy okazji
innych wydarzeń, w prostych słowach. Dlatego ich moc jest podwójna. Niektóre
sceny, choć można je traktować dosłownie i realistycznie, posiadają drugie albo
i trzecie dno (np. wizyta w Strzelnicy Narodów).
Autor, wersja trzecia, artystyczna. (źródło: www.behance.net, autor: Yann Dalon) |
Gdybym miał nazwać gatunek, który stworzył Céline, powiedziałbym, że to symbolizm kopulacyjny.
Rozkręca
się mozolnie, czasem przynudza, czasem brzydzi, ale bez wątpienia fascynuje. Lektura
sprawi przyjemność rubasznym filozofom, łowcom cytatów, globtroterom i badaczom
historii domów publicznych. Przesadzam? No to proszę, krótki eksperyment. Z
ręką na sercu, bez oszukiwania, otwarłem książkę na losowej stronie. Wyszła
strona 142:
Gdy nadchodziła noc, uliczna prostytucja rozkwitała aż miło wśród chmar pracowitych i nasiąkniętych żółtą febrą komarów. Za bardzo rozsądną cenę można było przelecieć w ciągu godziny lub dwóch całą rodzinkę. Podobałoby mi się nawet tak połajdaczyć z przedstawicielami obu płci, ale musiałem wreszcie podjąć starania o znalezienie jakiegoś miejsca pracy.
Niesprawiedliwe
byłoby jednak sprowadzanie powieści Francuza do korowodu ciał i zmysłów. Jest w
niej dużo, dużo więcej, a zresztą nawet kupczeniu ciał nadał Céline pewna
symbolikę. Podczas wojny, nocą Badamu skrada się do wrogiego miasteczka, to nocami
rozmyśla nad swoim życiem, a jego duszę także spowija gęsty mrok. Nocą rozkwita
nie tylko prostytucja, dla Bardamu noc to prawdziwe życie.
Tylko
noc, nocą, nocy. No co Ty na to?
Witam!!! Mam nadzieję, że ta książka nie jest jednak zapomniana (nawiązuję do hasła bloga). Arcydzieło!!! Niezwykle interesująca recenzja, jak zresztą i cała zawartość tej witryny. Jestem od dawna Pańskim czytelnikiem i zawsze podziwiam tę przenikliwość, "zawziętość" w dokopywaniu się do kolejnych warstw utworów i odnajdywaniu ukrytych znaczeń. Naprawdę zazdroszczę tej "przypadłości".
OdpowiedzUsuńCo do samej książki, to wydaje mi się, że głównym motorem napędowym działań bohatera jest rozpacz, ból istnienia, a noc jest dlatego słowem kluczowym, bo kojarzy się z nocnym koszmarem. Takim koszmarem jest też ludzka egzystencja... Jeszcze więcej rozpaczy i bólu (o ile to możliwe) zawiera kolejne dzieło tego Autora "Śmierć na kredyt" - mniej cenione przez krytyków, dla mnie chyba nawet jeszcze lepsze niż "Podróż...". Jeśli Pan jeszcze nie czytał - polecam.
Pozdrawiam i czekam na kolejne interesujące recenzje.
N.N.
Wielkie dzięki za miłe słowa, takie komentarze dopingują mnie do dalszej pracy. Dobrze wiedzieć, że ktoś te recenzje w ogóle czyta :)
Usuń"Śmierci na kredyt" nie czytałem, ale zachęcił mnie Pan do lektury. Przesuwam tę książkę na czoło peletonu pt. "książki do przeczytania".
Pozdrowienia!