HANNS HEINZ EWERS - Indie i ja [recenzja #78]

 


Chyba najniższa kasta w literackim dorobku Ewersa.

***


📕 WYDAWNICTWO: Instytut Literacki "Lektor"
🕒 ROK WYDANIA: 1921
📖 ILOŚĆ STRON: 168

OCENA:    

   

Egzotyczne ornamenty, orientalna stylistyka i podobno najprawdziwszy jedwab – tak prezentuje się przepiękna okładka wydanej ponad 100 lat temu (!!!) książki. Niespotykane.

Piękna, jedwabna okładka robi wrażenie nawet sto lat później.
(fot. Milczenie Liter)

Indie i ja ukazały się w 1911 roku, a w polskim przekładzie dziesięć lat później. Są efektem podróży Ewersa do Indii, którą odbył w maju i czerwcu 1910 roku. Była to desperacka próba ratowania jego małżeństwa, dlatego w podróży towarzyszyła mu żona Ilna. W książce nie ma o niej ani słowa – może dlatego, że akurat w Benares (obecna nazwa: Waranasi) pisarz był sam, a to właśnie tam spisywał swe wrażenia.

Po co w ogóle mistrz grozy i perwersji publikuje pamiętnik z podróży? Opisze w nim mroczne zakamarki i rytuały Indii? Stworzy na bazie swych przeżyć trzymające w napięciu opowiadania w egzotycznej scenerii? Nic z tych rzeczy. Ewers odwala zwykłą chałturę dla pieniędzy. Nic ponadto.

Już we wstępie informuje, co sądzi o podobnych zabiegach: to prostytuowanie się. Po czym, z gorzką ironią, dziękuje zaangażowanym osobom za umożliwienie i jemu przeprowadzenie tego haniebnego procederu.

Uważam za ohydę, aby twórca, po to by żyć, zmuszony był wystawiać się (…) na publiczny widok lub pisywał artykuły do gazet (…). A jednak jestem z całą świadomością wdzięczny za te pieniądze, zdobyte drogą prostytuowania się (…). Bo tylko dzięki temu mogłem odbywać podróże, zwiedzać kraje, prowadzić tryb życia z którego zrodziła się moja sztuka.

Jeśli więc ktoś liczy na jego znaki rozpoznawcze: grozę, bogatą wyobraźnię – niech porzuci wszelkie nadzieje, bowiem nic takiego tutaj nie znajdzie. Indie i ja to 23 krótkie, niezwiązane ze sobą artykuły prasowe opisujące wrażenia Ewersa z pobytu w Indiach. Kilka słów o kastach, o Braminach, o religii, świątyniach i bożkach, pierwotnych ludach Cejlonu, fakirach oraz oczywiście o indyjskich kobietach, z których większość i tak nie spełniała standardów estetycznych pisarza. 

Warto nadmienić, że książeczka zawiera zdjęcia. Ewers nie wykonał ani jednego z nich. Fotografie bezczelnie zapożyczono z innych książek i pocztówek. Nie podano nawet nazwiska fotografa, co nakazywała ludzka przyzwoitość. Więcej na ten temat TUTAJ.

Jedno z zamieszczonych w książce zdjęć. 
(fot. Milczenie Liter)

Zamiast grozy mamy za to żarty, choć dziś wiele z nich uznano by za niepoprawne politycznie. Zaskakiwać mogą fragmenty, w których skrzy się ostre jak brzytwa poczucie humoru Ewersa. Niektóre z nich są autentycznie zabawne. Pisarz potrafi obśmiewać nie tylko brzydotę indyjskich kobiet i smród wody z Gangesu, ale też ojczysty język, czy własną chęć zarobku.

Pan Zahm myślał przez chwilę poczem wziął blankiet i napisał na nim piękny wyraz: „Mehamfatohinabochlumscharsig”. Przeczytałem je i wpatrzyłem się zdumiony w pana Zahm, który rzekł z całym spokojem: „To bardzo proste, a znaczy „Zawiadomić Mudeliara z Ratnapura, że pojutrze przybędzie jego królewska wysokość książę Jan XI Wibelungen. W orszaku jego są przedstawiciele Niemiec, Austro-Węgier i Brazylii, a także inne wybitne osobistości z Kolombo”.

Jedyny dobry rozdział to pierwszy, zatytułowany Ja i bajadera, w którym Hanns Heinz wyrusza na poszukiwanie indyjskich tancerek-lafirynd. W zasadzie nawet nie wyrusza – na to był zbyt leniwy – zleca więc tę misję jednemu z przydzielonych mu przez gospodarza, maharadżę z Vigatpuri,  sług:

Wróciłem do swego pałacu i przywołałem swego ulubionego osobistego niewolnika Nadir Jahana.„Słuchajże, synu nosorożca, zawołałem, dziś w nocy jeszcze każę ci powbijać tępe gwoździe pod kolana i wpakować trzy tysiące mrówek do brudnego nosa, jeśli mi w przeciągu godziny nie dostarczysz najładniejszych bajader jakie tu egzystują”.

Zaczyna się więc nieźle, ale im dalej w Ganges, tym gorzej. Całość jest nudniejsza od inauguracji roku akademickiego, bezjajeczna niczym polski debiut Fernando Santosa i rozczarowująca bardziej niż węgiel z Kolumbii. Dlatego warto do lektury tego literackiego szkaradka podejść z odpowiednim nastawieniem, traktując jako nieszkodliwą ciekawostkę. Całość może zainteresować chyba tylko fetyszystów Indii i zagorzałych miłośników Ewersa, ewentualnie próżnych kolekcjonerów, którzy zechcą wymościć swą półkę jedwabiem sprzed stu lat. Nie warto.

Jakby to zapewne ujął cytowany wcześniej pan Zahm:

Ewersindieundichdasisteinescheisse.

Spis treści dla zainteresowanych.
(fot. Milczenie Liter)

Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER