MIGUEL OTERO SILVA - Martwe domy / Nowe miasteczko [recenzja #141]
Otero Silva znowu zachwyca.
***
OCENA:
Po znakomitej Śmierci Honoria (recenzja TUTAJ), zabrałem się za lekturę kolejnej zapomnianej powieści Otero Silvy. I co? Moje zauroczenie twórczością tego wenezuelskiego pisarza nie zmalało ani trochę. Martwe domy / Nowe miasteczko to literacki dwupak: dwie osobne powieści, wydane przez PIW w jednym tomie. Zamysł słuszny, bo choć pierwotnie zostały opublikowane osobno w odstępie sześciu lat, są ze sobą ściśle powiązane: to co zaczyna się w Martwych domach, rozwija się i kończy w Nowym miasteczku.
Łącznikiem między dwoma historiami jest trójka bohaterów: piękna Carmen Rosa, jej matka Dona Carmelita oraz wierny służący Olegario.
Pochwalić muszę świetną, przemyślaną konstrukcję. Martwe domy rozpoczynają się od sceny pogrzebu. Stanowi ona punkt wyjścia, od którego autor udaje się w podróż: poznajemy historię uczestników procesji: mieszkańców niewielkiej mieściny Ortiz. Z tych fragmentarycznych historii układa się jej tragiczna historia. Te niegdyś prosperujące, żywe miasteczko po klęskach nieurodzaju i plagach chorób stopniowo zamienia się w trupiarnię. Mieszkańcy umierają jeden po drugim, walące się domy zieją pustką. Ci pozostali przy życiu snują się po ulicach jak zombie. Wszędzie kurz, słońce i wszechobecna beznadzieja. I pustka.
Wracali tą samą drogą, już bez trumny. I teraz także szli wolnym, nierównym krokiem ludzi, którzy nie chcą dotrzeć na miejsce. Chyba to była niedziela. Tak, na pewno niedziela, ale nikt o tym nie myślał. Dla nich niedziela nie różniła się niczym od wtorku. I we wtorek, i w niedzielę trzęśli się w gorączce, oglądali swoje wrzody, słuchali złowieszczych nowin (…).
Najbardziej przerażająca jest bierność i apatia mieszkańców: mimo, iż widzą jak na ich oczach rozpada się świat, nie robią nic, aby to zmienić. Są absolutnie pogodzeni ze swoim losem, czekają, aż umrą razem z Ortiz.
Jedna jedyna Carmen Rosa próbuje stawić czoło nadciągającej katastrofie. Przypadkiem dowiaduje się o złożach ropy naftowej na pustym płaskowyżu, zaledwie kilka dni drogi od Ortiz, i o ludziach zjeżdżających tam ze wszystkich stron Wenezueli i z innych krajów, liczących na łatwy zarobek. Postanawia zostawić wszystko, co ma, razem z pięknym domem, kwitnącymi obok kwiatami, i jechać w miejsce, w którym wykonuje się odwierty. W miejsce, gdzie wkrótce powstanie Nowe Miasteczko.
Jedzie w ciemno, ryzykując wiele, ale czy ma inny wybór? W Ortiz czeka ją pewna śmierć, a wyjeżdżając daje sobie przynajmniej szansę na lepsze życie. Zabiera ze sobą mamę i służącego Olegaria.
Urocza Claudia Rojas - zagrała Carmen Rosę w jednym z niedawnych przedstawień teatralnych na podstawie powieści Otero. (źródło: Instragram) |
Na miejscu zastają… kolejną pustkę, bo trudno inaczej nazwać chmary robotników ze wszystkich stron świata oraz garść nędznych chatynek zbudowanych z trzciny przez okolicznych Indian. W jednej z nich kobiety otwierają niewielki sklepik, wykorzystując towary, które przywiozły ze sobą z Ortiz.
Miejsce wydobycia ropy będzie stopniowo przyciągać kolejnych ludzi, zacznie przybywać domów, pojawią się kolejne sklepy, bary, apteki, będzie nawet kino, dom publiczny i światło elektryczne. Ciekawie obserwowało się tę rozrastającą arterię, pulsującą w prawdziwie międzynarodowym rytmie. Otero Silva dodaje kolejne miejsca, nowe postacie, gładko wprowadzając je do fabuły, wrzuca od razu w wir układów i układzików, relacji, zwyczajów i tajnych planów.
![]() |
Obnażona książka po zdjęciu obwoluty. (fot. Milczenie Liter) |
Jak to w miniaturze społeczeństwa bywa, mamy wszystko: pijactwo, rozpustę, awantury, romanse i morderstwa, związki zawodowe. Nowego miasteczka nie czyta się jednak jak sagi obyczajowej czy przygodowej książki, nic z tych rzeczy. To rzetelna, trochę reporterska, trochę artystyczna wizja na temat szukania swego miejsca w świecie.
Jeśli lubicie obserwować, poczujecie się, jak ryba w wodzie. Już samo powstawanie nowego miasteczka jest niezmiernie ciekawe, do tego dochodzą nieuniknione starcia na tle kulturowym: w końcu w jednym miejscu spotykają się wenezuelscy „lokalsi”, oraz cała masa napływowa z innych krajów Ameryki Środkowej. Otero Silva czuje się w tym tłumie jak ryba w wodzie, zaludniając karty powieści całą galerią różnorodnych postaci. Jest i „królowa domów publicznych” o pseudonimie Greta Garbo (!), jest cwaniaczkowaty księżulek Toledo, dorobkiewicz Guillermito Rada, czy pobożne, poczciwe siostry Maite, prowadzące pierwszy w mieście hotelik.
Trup leżał u stóp Carmen Rosy, sztywny, martwy. Śmierć rzuciła mu na czoło splatane siwe kosmyki, pogłębiła bruzdy zmarszczek, zniekształciła usta, uwypukliła kości policzkowe i okryła smutną, znużoną starością, której za życia nigdy u niego nie dostrzegano.
Okazuje się, że Otero Silva potrafi opisać nie tylko śmierć miasta, ale i jego narodziny. Coś się kończy, coś się zaczyna – pisarze często korzystają z tej maksymy, zazwyczaj okazując ją na tle ludzi, wydarzeń, czy pór roku. Rzadko zdarza się, by temu celowi służyły miasta. W historii, którą opowiada nam Otero, sprawdza się to idealnie.
![]() |
Miguel Otero Silva na wieść o odkryciu złóż ropy naftowej pod swoim domem. (źródło: Instragram) |
Wrócę jeszcze na chwilę do pierwszej części, Martwych domów. Strupieszała atmosfera Ortiz odmalowana jest tak sugestywnie, że kilka razy sam myślami wypychałem Carmen do wyjazdu (na szczęście posłuchała). Niech pozostali mieszkańcy tej umierającej mieściny, zżerani przez malarię i inne choroby, będą inspiracją dla wszystkich tych, którzy, podobnie jak ludzie z Ortiz, tkwią w beznadziejnych sytuacjach, zmierzających do przepaści. Oby potrafili, podobnie jak Carmen, znaleźć w sobie dość siły, by coś zmienić, by wyrwać się z panującego układu, nawet jeśli stanie się to wbrew innym.
Ta książka (czyli dwie książki, pamiętajmy) ma wiele zalet. Podoba mi się, jak Otero Silva panuje nad fabułą. Wszystko jest tu zaplanowane i przemyślane. Autor nie trwoni liter na niepotrzebne opisy i przeciągnięte dialogi. Ich dawka jest wystarczająca, idealnie dopasowana. Kiedy przydałby się dialog, mamy dialog.
Jest też konkretnie. Urodzony w Barcelonie (tej wenezuelskiej, nie hiszpańskiej) pisarz skupia się na relacjach międzyludzkich, ich motywacjach do zmiany dotychczasowego trybu życia. Carmen Rosa zrobiła to nawet dwukrotnie: najpierw gdy opuściła Ortiz, a później znowu, angażując się w romans z żonatym mężczyzną.
W takiej sytuacji niejeden pisarz skupiałbym się na opisaniu scenerii flirtu – gdzie, kiedy, jak… Otero Silva pyta: dlaczego? I chyba dlatego czyta się to tak dobrze, bo w tych sytuacjach możemy się sami odnaleźć, to są uniwersalne dylematy. Nie zawsze odpowiedź podana jest na tacy, dlatego przyda się wspomniany przeze mnie zmysł obserwacji. Mnie osobiście zdziwiło to, że mimo szybkiego tempa wzrostu, nigdzie nie pojawia się nazwa nowego miasteczka. Do samego końca pozostaje ono bezimienne.
Obie powieści nie walą w twarz tak mocno, jak Śmierć Honoria, ale wciąż jest to kawał świetnej prozy, z egzotycznego, mało uczęszczanego literackiego szlaku.
Pan nie ma mi nic do powiedzenia! Proszę wyjść!
Zaskoczyła ją stanowcza ostrość własnego głosu; brzmiała w nim złość, załamywał się, rozwibrowany, jakby sam był odbiciem zygzakowato mknących błyskawic. (…)
- Proszę posłuchać – nalegał Montero, przysuwając się coraz bliżej.
Ale Carmen Rosa krzyknęła znowu, tym razem tak głośno, że słowa jej zagłuszyły bębnienie deszczu:
- Precz stąd!
Postanowiła powtarzać te dwa brutalne słowa „precz stąd”, „precz stąd”, „precz stąd”, dopóki cyniczna gęba, ciemne okulary i krawat koloru krwi nie znikną jej z oczu.
***
Halo, Netflix! Mam tutaj gotowy materiał na serial.
Prosto z Wenezueli: ciekawa akcja, mnóstwo bohaterów z różnych stron świata o różnym kolorze skóry – lubicie to przecież. Dałoby się spokojnie wyciągnąć ze dwa sezony: najpierw Martwe domy – konające miasteczko wraz z owrzodzoną, schorowaną garstką mieszkańców, następnie Nowe miasteczko – kuszące łatwym bogactwem ropy naftowej, rosnące wokół jej złóż.
Za pomysł przyjmę 5% zysków wygenerowanych przez serial oraz skromną, drugoplanową rólkę.
Kolega znów zmusza mnie do zakupu książki.;) Na szczęście na tę serię PIW-u pieniędzy mi nie żal.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, przepraszam! :) Została mi jeszcze tylko jedna: "Kiedy chcę płakać, nie płaczę". I masz rację: ta seria to prawdziwy skarb. Kiedyś zrobię sobie challenge na przeczytanie wszystkich książek, które wchodzą w jej skład :)
OdpowiedzUsuń"Kiedy chcę płakać..." chyba nawet mam w domu, tytuł mnie kiedyś zaintrygował.
OdpowiedzUsuńPrzeczytać całą serię PIW-u to wyzwanie na całe życie, przynajmniej w moim tempie i wieku.;) Będę trzymać kciuki i czekam na kolejne doniesienia.