DAN SIMMONS - Abominacja [recenzja]


Abominacja jest kamienista, chropowata, twarda i wymagająca. 


To będzie długa recenzja, ostrzegałem.

Twórczość Simmonsa znam słabo, ale nie przeszkadza mi to uważać się za jego fana. Czytałem jedynie Drooda oraz Terror. Obie książki bazują na prawdziwych historiach, które Simmons bierze za punkt wyjścia, a później modyfikuje i przepuszcza przez sito swojej wyobraźni. Zabieg ten – i świadomość, że nie obcujemy z całkowitą fikcją - powodują, że wszelkie emocje (w tym niepokój i groza), mają podwójną siłę rażenia.

Ku mojej radości, prawdziwe wydarzenia są też podstawą fabuły Abominacji.  Co tym razem wynalazł Simmons?

George Mallory (zaznaczony) podczas ekspedycji 
w 1924 roku - ostatniej w swoim życiu. 
(źródło: Wikipedia). 


W 1924 roku Brytyjczyk George Mallory ginie podczas próby zdobycia najwyższej góry świata. To samo dzieje się z partnerującym mu Sandy Irvinem. Mallory planował zostawić zdjęcie swojej żony na szczycie Everestu, miał też ze sobą aparat fotograficzny. W rzeczywistości, nie odnaleziono ani aparatu fotograficznego, ani zdjęcia żony i tak naprawdę do dziś nie wiadomo, czy zdobył szczyt. Jego ciało odnaleziono dopiero w 1999 roku, a ciała Sandy Irvine’a wciąż nie odnaleziono. U Simmonsa, w 1925 roku zorganizowana zostaje wyprawa mająca na celu odnalezienie zaginionego również rok wcześniej, Percy’ego Bromleya. Ekspedycję finansuje matka zaginionego - lady Bromley,  która, uparcie wierzy, że jej syn wciąż żyje. Trzon ekspedycji tworzy amerykański wspinacz Jacob Perry, Francuz Jean-Claude (J.C.) oraz nieformalny i trochę samozwańczy lider – Richard Deacon.

Lektura Abominacji to literacka, mozolna wspinaczka. Największym wyzwaniem jest bez wątpienia pierwszych 200 stron. Przygotujcie się dobrze na wyprawę, ponieważ będzie Was szczypał mróz przesadnie rozbudowanych wtrętów z historii alpinizmu, będzie Was smagać porywisty wiatr nazwisk i dat, a intensywna śnieżyca zasypie Wam oczy gradem branżowego, wspinaczkowego słownictwa.

Jeśli jednak chcecie zdobyć szczyt, nie możecie się teraz poddać. W krytycznym momencie warto założyć obóz i trochę odsapnąć, łyknąć ciepłej herbaty, otulić się szczelnie kocem, po czym ruszyć w dalszą podróż. A warto, bo im dalej, tym piękniejsze widoki i łatwiejsza droga: przyzwyczajamy się do trudnych warunków na trasie, akcja nabiera przyspieszenia a postacie rumieńców. Lektura drugiej połowy książki to czysta przyjemność.

Groza? Horror? Występują, ale w niewielkiej dawce. Nieporównywalnie mniejszej niż np. w Droodzie, czy Terrorze. Pierwszy raz coś podobnego do strachu poczułem na stronie 427. Historia, przyroda, przygoda, a nawet sensacja – zdecydowanie tak, ale nie nastawiajcie się na horror i grozę, ponieważ ich tutaj w zasadzie nie ma. Za to niepokój – jak najbardziej. W jednym z wywiadów Simmons sam zresztą przyznaje, że w każdej swojej książce, niezależnie od gatunku, próbuje przemycić elementy, które spowodują u czytelnika niepokój i wzdrygnięcie się.

Minusy: akcja rozkręca się naprawdę długo. Za długo. Po lekturze 150 stron z 650, wyprawa na Mount Everest , będąca przecież główną osią fabuły, jeszcze się nawet nie rozpoczęła. Zresztą pierwszych 200 stron jest trudne.  Dla osób niemających na co dzień nic wspólnego ze wspinaczką, przedzieranie się przez gąszcz branżowego słownictwa i dziesiątki nazwisk jest po prostu męczące; sam Simmons zbacza czasem niebezpiecznie w stronę zwykłej monografii o historii himalajskiego alpinizmu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to jedynie chęć pochwalenia się zdobytą wiedzą, bo faktycznie, wykonany research i przygotowanie merytoryczne autora robi wrażenie. Nie zmienia to jednak faktu, że  wspomniane 200 stron można by spokojnie streścić w 50, maksymalnie 100, bez żadnej szkody dla lektury.

Co jeszcze? Powtórzenia. Czytając setny raz o „cudownej linie Deacona”, miałem ochotę owinąć w nią Simmonsa i zawiesić na wierzchołku Mount Everestu. Niech sobie dynda.

Dalej: bohaterowie. Nie wszyscy przekonują. O ile pan Perry, J.C, czy fascynujący Richard Deacon są autentyczni, wzbudzają sympatię i intrygują, o tyle mam wrażenie, że postać Reggie Bromley-Montfort jest niedopracowana. Można tutaj było wycisnąć więcej. Osobna historia do doktor Pasang, który – jakkolwiek sympatyczny – irytuje swymi supermocami. Niczym himalajski Jezus, ożywia umarłych, nie męczy się, praktycznie nie korzysta z tlenu nawet na najwyższych partiach gór, nie musi spać, ma niespożyty zapas sił – ba, potrafi nawet prowadzić i nieść innych, do tego wygląda nieskazitelnie i taką też angielszczyzną się posługuje. Kryształ, nie człowiek.

No dobrze. Skoro marudzenie mamy za sobą, czas na plusy.

W początkowej, mozolnej części Abominacji, wyśmienitym momentem jest przyjazd bohaterów do Niemiec i spotkanie z Brunonem Sieglem. Bez dwóch zdań, jest to jeden z najlepszych momentów książki. Ciarki były? Ojj, były.

Momentów tych, szczególnie w drugiej części historii, jest o wiele więcej. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale ostatnie strony to prawdziwa jazda bez trzymanki.

Zakończenie też trzyma poziom i pozostawia pole do interpretacji.

Oczywiście, nie byłem nigdy w Himalajach, ani nawet w Alpach, ale muszę oddać cześć Simmonsowi za genialne opisanie przyrody, warunków klimatycznych i widoków himalajskich. Byłem tylko czytelnikiem, ale często o tym zapominałem: czułem, jakbym to ja brał udział w ekspedycji wraz z Deaconem i jego bandą. W myślach pospieszałem ich, dopingowałem przy niebezpiecznych trawersach, marzłem, gdy oni marzli, bałem się, by nie wpaść do przysypanej śniegiem przełęczy.

Simmons ma talent do opisywania zimy, śnieżnych pustkowi i mrozu. Ciekawe, czy naszego Remigiusza też by potrafił opisać (suchar). A na poważnie: efekt, jaki osiąga autor, jest niewiarygodny. Nie wiem, jak on to robi, ale wręcz osacza czytelnika zimnem.  Tę książkę powinno się czytać w swetrze, niezależnie od pory roku.

Podczas lektury doświadczyłem typowego dylematu poznawczego: chciałem delektować się lekturą (w końcu kilka lat czekałem na ten moment) i dawkować ją sobie, a z drugiej strony ciekawość pchała mnie do przodu (w końcu aż kilka lat czekałem). Wypracowałem w końcu jakąś nędzną atrapę kompromisu: kiedy głos z tyłu głowy podpowiadał mi: „jeszcze tylko jeden rozdział” – ulegałem. Ale tylko jeden raz. Przy kolejnych namowach, oponowałem.

Dzięki wielu prawdziwym wątkom, postaciom i zdarzeniom, Dan Simmons urealnia swoją opowieść. Ten zabieg jest w jego rękach niemalże gwarancją sukcesu. I inspiruje. Nie wyobrażam sobie sytuacji, by ktoś po przeczytaniu Abominacji, nie zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej na temat Mount Everestu, Himalajów, klasztoru Rongbuk, czy postaci George’a Mallory’ego.

Przyroda i góry to jedno – ale nie należy zapominać, że jest to również opowieść o marzeniach. O walce ze swoimi słabościami, o zmaganiach z ciałem, które przestaje słuchać i umiera na naszych oczach. To fascynujący zapis ludzkiej pasji, która daje siłę nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach i otoczeniu tyleż pięknych i majestatycznych, co zdradliwych górskich szczytów.

Ów George Mallory, wspomniany wcześniej wielokrotnie, był poirytowany ciągłym dopytywaniem ludzi o sens wspinaczki na Mount Everest. W końcu, na rok przed wyprawą, która zabrała mu życie, na kolejne pytanie dziennikarzy w stylu „po co się wspinać na Mount Everest”, odpowiedział krótko: „Ponieważ istnieje”.

Słowo o wydaniu. Wydawnictwo Vesper kolejny raz stanęło na wysokości zadania. Twarda oprawa, dobra okładka, staranne opracowanie – brakuje może tylko ilustracji wewnątrz książki. Ale to już czepianie się na siłę. Z pewnością jednak przydałaby się mapa Himalajów, lub chociażby okolic Mount Everestu.

Czy zatem Abominacja jest lepsza niż np. Terror, czy Drood? Moim zdaniem nie. Ale jest to przede wszystkim inna książka. Rozkręca się wolniej, zawiera mnóstwo specyficznego słownictwa oraz mniej elementów fantastycznych niż swoi poprzednicy. Nie jest to z pewnością najlepszy wybór na rozpoczęcie przygody z Danem Simmonsem.

Abominacja jest kamienista, chropowata, twarda i wymagająca. Niełatwa, choć momentami zapierająca dech w piersiach. Tylko dla prawdziwych śmiałków.



  • Wywiad z Danem Simmonsem : <LINK>
  • Zdjęcia z wyprawy na Mount Everest w 1924 roku : <LINK>

Komentarze

  1. Super recenzja. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Potwierdzam, że pierwsze 200 stron katuje (ale na uwięzi, nie sposób się "urwać").
    Dobrze, że dalej ma być z górki :)
    To lecimy...

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, że bez cytatów. Zwłaszcza, że dużo tu mowy o stylu książki. To bardzo słuszne i ważne, ale przydałoby się chociaż kilka przykładów z tekstu, zwłaszcza że w innych recenzjach zazwyczaj są - i jest to bardzo pomocne.

    OdpowiedzUsuń
  4. Słuszna uwaga, dziękuję. Poprawię się :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)

Copyright © MILCZENIE LITER