ANGUS WILSON - Co jedzą hipopotamy [recenzja #43]

 

Niezgrabne i pozbawione uroku historie.

***


📕 WYDAWNICTWO: Państwowy Instytut Wydawniczy
🕒 ROK WYDANIA: 1972
📖 ILOŚĆ STRON: 288


OCENA: 

   

Tego dnia, odczuwałem dojmujący głód opowiadań. Szybki rzut oka na domową biblioteczkę utwierdził mnie w przekonaniu, że właśnie tego potrzebuję. Chciałem jednak czegoś nowego, pragnąłem okładki, której dotąd nie widziałem, autora, o którego istnieniu nie miałem pojęcia.

I tak, przypadkiem, z internetowego wora obfitości wypadł niejaki Angus Wilson. Intrygujące imię, jeszcze ciekawszy tytuł zbiorku (Co jedzą hipopotamy)… Nie pożałowałem kilku złotych, za 2 dni przesyłka była u mnie. Na szczęście głód opowiadań wciąż trzymał.


I choć początek lektury był całkiem obiecujący – może nie wejście smoka, ale, powiedzmy, wejście zaskrońca – wkrótce zauważyłem pierwszą ułomność warsztatu Brytyjczyka.

Otóż Wilson ma ewidentny problem z wprowadzaniem postaci do fabuły. W niektórych opowiadaniach musiałem kilka razy czytać pierwszą stronę, by zrozumieć, kto jest kim i która postać właśnie wypowiada kwestie dialogowe. Być może jest to wina przekładu i tłumacza (Henryk Krzeczkowski).

Wilson jakby się wstydził opowiadać. Zaczyna swe historie konkretnie – sypie nazwiskami, przedstawia scenerię akcji. Ale... robi to jakoś bez przekonania, z pewną taką nieśmiałością. W efekcie, ledwie napoczęta fabuła zamiast nas pożreć, łypie nieśmiało z ukrycia, niczym zanurzony w wodzie hipopotam.  Początkowo myślałem, że to swoista igraszka, gra z czytelnikiem – zmuszałem się więc do czytania, brnąłem dalej w oczekiwaniu na „to coś”, które miało nigdy nie nadejść. Moja wytrwałość momentami ocierała się o męczeństwo. Ocena Co jedzą hipopotamy byłaby jeszcze niższa, gdyby nie argumentacja zawarta w poniższym akapicie.

Opowiadania Wilsona mają dwa-trzy momenty warte uwagi. Pierwszy z nich nosi tytuł Malinowy dżem. Poznajemy historię nietypowej przyjaźni Johnniego oraz dwóch starych panien Swindale, powszechnie uważanych za obłąkane. Siostry Swindale mieszkają razem w zrujnowanym dworku i z racji na swoje ekscentryczne zachowanie, stały się obiektem plotek lokalnej społeczności, głównie wiekowych ciotek, wujków, dziadków i podstarzałych generałów. Mały Johnnie nie przejmuje się tym, pociąga go niewymuszona ekscentryczność sióstr, ich dobre serce i szczerość. Wszystko zmienia się pewnego czwartkowego popołudnia…

Johnnie przysiągł sobie, że będzie bronił panien Swindale, że nie pozwoli, by źli ludzie mówili, że są stare, niepotrzebne, że przeszkadzają ludziom. Ale teraz, po tym okropnym podwieczorku, nie mógł już stawać w ich obronie, wiedział już bowiem, dlaczego zamknięto je w sanatorium, i czuł, że postąpiono słusznie. Zaczął też rozumieć, że trzeba je trzymać krótko, by chronić przed nimi innych ludzi. Najstraszniejszym bowiem wspomnieniem, które zostało po tym strasznym popołudniu, była myśl, że przez chwilę uczestniczył z przyjemnością w ich niedobrej zabawie.

Już od pierwszych słów Malinowego Dżemu, coś wisi w powietrzu. I rzeczywiście, końcówka bardziej przypomina makabryczne powieści grozy, niż obyczajowe gawędy. Podobało mi się!

Drugim takim momentem jest wyśmienite opowiadanie Matczyne poczucie humoru, zdecydowanie najlepsze z całego zbioru. To historia skomplikowanej relacji Donalda Carringtona i jego matki. Donald jest dorastającym młodzieńcem, potrzebuje wolności, oddechu, szaleństwa. Matka zdaje się tego nie rozumieć; oplata go gęstą siecią miłości i koleżeństwa, co wprost proporcjonalnie powoduje u syna nienawiść i antypatię.

Ale szczególną wrogość żywił do nastrojonego na rejestry dobrego humoru jej głosu powszedniego, który nie tylko raził ucho, lecz ponadto zdradzał nieczułą i despotyczną aurę. Przez cały dzień ten głos wypełniał cały dom, płynął rześką strugą dobrego samopoczucia i ograniczonego zdrowego rozsądku.

Matczyne poczucie humoru świetnie pokazuje, jak skomplikowane mogą być relacje rodzica z dzieckiem i jak nieraz pod warstwą uśmiechów i żartów, skrywać się mogą najczarniejsze myśli. Do tego pomysłowe, przewrotne zakończenie… Klasa!

Na siłę wyróżnić jeszcze można Realpolitik. To opowiadanie w ogóle się nie zestarzało, można by je w zasadzie żywcem przenieść do dzisiejszego świata korporacji. Krótkie, treściwe, daje do myślenia.

Oto i Angus Wilson.
(źródło: National Portrait Gallery)


Pozostałe opowiadania są po prostu słabe lub w najlepszym razie przeciętne. Akcja rozwija się powoli lub nie ma jej wcale, dialogi irytujące jak suchy kaszel. Angus Wilson próbuje zaintrygować czytelnika takimi smaczkami jak rodzinny piknik w lesie, okraszony rozmowami na temat średniowiecznych migracji anglosaskich ludów, tudzież absolutnie porywającą sceną, gdy zespół encyklopedystów dywaguje nad grobem świeżo pochowanego kolegi, kto z nich będzie kontynuować jego dzieło. Kolejnym asem w rękawie Brytyjczyka jest  rozmowa kuzyna i kuzynki w średnim wieku na temat moralności i krzywdy społecznej. Mam nadzieję, że przetrwaliście nawałnicę fabularnych pomysłów Wilsona. Dla Waszego dobra pominąłem kilka z nich.

Jestem ciekaw (ale tylko troszeczkę), czy pozostałe dzieła Angusa Wilsona są równie słabe. Tymczasem, zdecydowanie odradzam lekturę Co jedzą hipopotamy, chyba, że ktoś z Was odczuwa perwersyjną przyjemność z marnowania swojego czasu. Ja wolę być głodny.


Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER