ANGUS WILSON - Co jedzą hipopotamy [recenzja #43]
Niezgrabne i pozbawione uroku historie.
***
OCENA:
Tego
dnia, odczuwałem dojmujący głód opowiadań. Szybki rzut oka na domową
biblioteczkę utwierdził mnie w przekonaniu, że właśnie tego potrzebuję.
Chciałem jednak czegoś nowego, pragnąłem okładki, której dotąd nie widziałem,
autora, o którego istnieniu nie miałem pojęcia.
I
tak, przypadkiem, z internetowego wora obfitości wypadł niejaki Angus Wilson.
Intrygujące imię, jeszcze ciekawszy tytuł zbiorku (Co jedzą hipopotamy)… Nie pożałowałem kilku złotych, za 2 dni
przesyłka była u mnie. Na szczęście głód opowiadań wciąż trzymał.
I
choć początek lektury był całkiem obiecujący – może nie wejście smoka, ale,
powiedzmy, wejście zaskrońca – wkrótce zauważyłem pierwszą ułomność warsztatu Brytyjczyka.
Otóż
Wilson ma ewidentny problem z wprowadzaniem postaci do fabuły. W niektórych
opowiadaniach musiałem kilka razy czytać pierwszą stronę, by zrozumieć, kto
jest kim i która postać właśnie wypowiada kwestie dialogowe. Być może jest to
wina przekładu i tłumacza (Henryk Krzeczkowski).
Wilson
jakby się wstydził opowiadać. Zaczyna swe historie konkretnie – sypie
nazwiskami, przedstawia scenerię akcji. Ale... robi to jakoś bez przekonania, z
pewną taką nieśmiałością. W efekcie, ledwie napoczęta fabuła zamiast nas
pożreć, łypie nieśmiało z ukrycia, niczym zanurzony w wodzie hipopotam. Początkowo myślałem, że to swoista igraszka,
gra z czytelnikiem – zmuszałem się więc do czytania, brnąłem dalej w
oczekiwaniu na „to coś”, które miało nigdy nie nadejść. Moja wytrwałość
momentami ocierała się o męczeństwo. Ocena Co
jedzą hipopotamy byłaby jeszcze niższa, gdyby nie argumentacja zawarta w
poniższym akapicie.
Opowiadania
Wilsona mają dwa-trzy momenty warte uwagi. Pierwszy z nich nosi tytuł Malinowy dżem. Poznajemy historię
nietypowej przyjaźni Johnniego oraz dwóch starych panien Swindale, powszechnie
uważanych za obłąkane. Siostry Swindale mieszkają razem w zrujnowanym dworku i
z racji na swoje ekscentryczne zachowanie, stały się obiektem plotek lokalnej
społeczności, głównie wiekowych ciotek, wujków, dziadków i podstarzałych generałów.
Mały Johnnie nie przejmuje się tym, pociąga go niewymuszona ekscentryczność
sióstr, ich dobre serce i szczerość. Wszystko zmienia się pewnego czwartkowego
popołudnia…
Johnnie przysiągł sobie, że będzie bronił panien Swindale, że nie pozwoli, by źli ludzie mówili, że są stare, niepotrzebne, że przeszkadzają ludziom. Ale teraz, po tym okropnym podwieczorku, nie mógł już stawać w ich obronie, wiedział już bowiem, dlaczego zamknięto je w sanatorium, i czuł, że postąpiono słusznie. Zaczął też rozumieć, że trzeba je trzymać krótko, by chronić przed nimi innych ludzi. Najstraszniejszym bowiem wspomnieniem, które zostało po tym strasznym popołudniu, była myśl, że przez chwilę uczestniczył z przyjemnością w ich niedobrej zabawie.
Już
od pierwszych słów Malinowego Dżemu,
coś wisi w powietrzu. I rzeczywiście, końcówka bardziej przypomina makabryczne
powieści grozy, niż obyczajowe gawędy. Podobało mi się!
Drugim
takim momentem jest wyśmienite opowiadanie Matczyne
poczucie humoru, zdecydowanie najlepsze z całego zbioru. To historia
skomplikowanej relacji Donalda Carringtona i jego matki. Donald jest
dorastającym młodzieńcem, potrzebuje wolności, oddechu, szaleństwa. Matka zdaje
się tego nie rozumieć; oplata go gęstą siecią miłości i koleżeństwa, co wprost
proporcjonalnie powoduje u syna nienawiść i antypatię.
Ale szczególną wrogość żywił do nastrojonego na rejestry dobrego humoru jej głosu powszedniego, który nie tylko raził ucho, lecz ponadto zdradzał nieczułą i despotyczną aurę. Przez cały dzień ten głos wypełniał cały dom, płynął rześką strugą dobrego samopoczucia i ograniczonego zdrowego rozsądku.
Matczyne poczucie humoru świetnie
pokazuje, jak skomplikowane mogą być relacje rodzica z dzieckiem i jak nieraz
pod warstwą uśmiechów i żartów, skrywać się mogą najczarniejsze myśli. Do tego
pomysłowe, przewrotne zakończenie… Klasa!
Na
siłę wyróżnić jeszcze można Realpolitik.
To opowiadanie w ogóle się nie zestarzało, można by je w zasadzie żywcem
przenieść do dzisiejszego świata korporacji. Krótkie, treściwe, daje do myślenia.
Oto i Angus Wilson. (źródło: National Portrait Gallery) |
Pozostałe
opowiadania są po prostu słabe lub w najlepszym razie przeciętne. Akcja rozwija
się powoli lub nie ma jej wcale, dialogi irytujące jak suchy kaszel. Angus
Wilson próbuje zaintrygować czytelnika takimi smaczkami jak rodzinny piknik w
lesie, okraszony rozmowami na temat średniowiecznych migracji anglosaskich
ludów, tudzież absolutnie porywającą sceną, gdy zespół encyklopedystów dywaguje
nad grobem świeżo pochowanego kolegi, kto z nich będzie kontynuować jego
dzieło. Kolejnym asem w rękawie Brytyjczyka jest rozmowa kuzyna i kuzynki w średnim wieku na
temat moralności i krzywdy społecznej. Mam nadzieję, że przetrwaliście
nawałnicę fabularnych pomysłów Wilsona. Dla Waszego dobra pominąłem kilka z
nich.
Jestem ciekaw (ale tylko troszeczkę), czy pozostałe dzieła Angusa Wilsona są równie słabe. Tymczasem, zdecydowanie odradzam lekturę Co jedzą hipopotamy, chyba, że ktoś z Was odczuwa perwersyjną przyjemność z marnowania swojego czasu. Ja wolę być głodny.
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)