JACEK TRASHY - Ksiąrzka 2 [recenzja specjalna]

 


Skoro specjalna, to specjalna. Nic nie zdradzę.

***


📕 WYDAWNICTWO: Prywatna Inicjatywa Wydawnicza
🕒 ROK WYDANIA: 2021
📖 ILOŚĆ STRON: 298


OCENA: 

   

… ale z tą numeracją stron to, cholera, przegiął. Biorę książkę do ręki, kartkuję pobieżnie – 65 stron, pestka. Trochę się zdziwiłem, bo książka całkiem tłusta, dałbym spokojnie ze 200 stron – ale może wydrukowana na grubszym papierze, czy coś.

Biorę się do czytania. Strona 15. Minęło kilka minut, przewróciłem parę stronic. Patrzę: wciąż strona 15. Coś tu nie gra, autentycznie zgłupiałem. Sprawdziłem i okazało się, że cała książka jest numerowana w jakiś dziwaczny sposób. Ten sam numer strony pojawia się na jednej kartce, czasem kilku, czasem nawet kilkunastu. Dopiero, gdy zacząłem pisać recenzję, zrozumiałem, jaki jest sekret numeracji. Ale o tym później.

Rozjechana numeracja dostarczyła też niespodziewanych problemów natury formalnej. Każdą przeczytaną książkę zapisuję w specjalnym pliku – odnotowuję autora i jego narodowość, tytuł publikacji oraz liczbę stron. Co wpisać w tym przypadku? 65 – bo taka strona figuruje na końcu książki? 66 – bo tak podpisany jest epilog? W końcu zirytowałem się. Miarka się przebrała, nie będzie jakiś anonimowy pseudo-eksperymentator wodził mnie za nos! Policzyłem ręcznie. Wyszło mi 298 stron, ale mogłem się pomylić. Wciąż bardziej zirytowany, niż zaintrygowany, straciłem ochotę do ponownego liczenia.

Pierwszy morał brzmi więc tak: naucz się doceniać numerację stron, póki ją masz.

***


Nie oceniaj książki po okładce, mówili. Oceniam więc. Okładka twarda, dość solidna, ale ciut za miękka jak na moje gusta. W zasadzie to nie jest jakoś przesadnie sztywna - bardziej twardawa, niż twarda, rzekłbym. Na froncie widzimy zdjęcie bliżej niezidentyfikowanego absztyfikanta, ubranego w  bliżej niezidentyfikowaną marynarkę, spod której wyziera koszulka w barwach flagi Bhutanu. Mógłby mieć trudności z zostaniem ikoną Instagrama. Spogląda na nas z lekkim politowaniem, może pogardą. Wygląda na pewnego siebie cwaniaczka, któremu z przyjemnością sprzedałoby się szuflę w ciemnej uliczce. Uwagę przykuwa pewna niepozorna, szara postać na drugim planie… Niewyraźne kontury, lekko obrócona w lewą stronę, trudno dostrzec twarz… Kto to?

Do tego tematu także wrócę później.

Tytuł – Ksiąrzka 2. 2, bo to druga część. Błąd ortograficzny w tytule rzuca się (żuca?) w oczy. Autor kryguje się, że wymyślił go w młodości i wtedy uważał za znakomity. Teraz zmienił zdanie, ale tytuł pozostał. Niech będzie i tak.

Tym sposobem przechodzimy do treści książki. Jest to w zasadzie autobiografia, tudzież: wspomnienia. Jacek Trashy opisuje swoje (barwne) życie, chcąc przechytrzyć upływający czas i zapisać to, co pamięta, póki jeszcze pamięta, że to pamięta.

Akcja zaczyna się w roku 1970, a głównym bohaterem jest 15-letni wtedy Jerzy, zwany jerzykiem (tak, drodzy językowi puryści, z jakiegoś powodu autor podaje swe imię z małej litery). I w tym momencie zaczyna się zabawa. Jerzyk zna swoją wartość, nie daje sobie w kaszę dmuchać i co najważniejsze: przeżywa całą masę przygód. Czasem aż trudno uwierzyć, że to się działo naprawdę.

Kilof wbity w kolano podczas robót drogowych, fekalna niespodzianka w butach kolegi-kapusia w wojsku, czy namawianie Czesława Niemena na koncert w Piekarach Śląskich. Czego to jerzyk w życiu nie robił: filmowiec-amator, nauczyciel muzyki i wychowania fizycznego, kierownik domu kultury, specjalista ds. marketingu, dyrektor regionalny, handlowiec, dziennikarz-wydawca, właściciel agencji reklamowej, kierowca autobusu… A w wolnych chwilach poeta i pisarz.

W książce aż skrzy się od zabawnych sytuacji. I nawet jeśli autor je nieco ubarwił, trudno się nie uśmiechnąć:

Wypacykowany nauczyciel fizyki, elegancik, pseudonim Belmondo, przepytuje jerzyka:

- Może powiesz mi coś o budowie atomu?

- A więc atom…

- Nie zaczyna się zdania od „a więc” – wyprowadził pierwszy cios Belmondo.

- Atom… składa się z protonu, neutronu i elektronu, który krąży wokół nich – jerzyk wyciskał z szarych komórek wszystko co tam miał.

- Taaak? – zabrzmiało szyderstwo. – To mówisz, że co krąży wokół czego?

Jerzyk zmiękł i przemeblował całego atoma.

- Znaczy, to proton krąży wokół elektronu.

- O, co ty nie powiesz. Masz jeszcze jakieś odkrycia?

- Nie nie, pomyliłem się! Oczywiście to neutron krąży.

- Spróbuj pokrążyć w domu wokół podręcznika, jerzyk. Dwója.

Wojsko. Upokorzenia, przepustki, ścielenie łóżek – kopalnia ciekawych historii.

- A teraz nauczycie się wchodzenia do pomieszczenia i meldowania – zagaił dowódca. – Ja wchodzę za te drzwi i każdy pojedynczo będzie pukać, a jak usłyszy „wejść”, to wtedy podchorąży wejdzie i się zamelduje.

Pierwszy zapukał Ługawoj, biolog z wykształcenia, najwyższy w plutonie.

- Wejść!!! – krzyknął z wnętrza Łukasik.

Biolog delikatnie otworzył drzwi i stanął w progu.

- Dzień dobry, jestem podchorąży Ługawoj – powiedział swoim cichym, melodyjnym głosem. Dowódcą rzuciło.

- Jakie „dzień dobry” podchorąży! Jakie, kurwa, dzień dobry! To jest wojsko, a nie pensjonat dla panien. Jesteście po studiach i nie wiecie nawet, jak się zameldować?!

Poznamy także multum ciekawych postaci, które przewinęły się przez życiową drogę jerzyka: Krogulca – nauczyciela, który bił linijką po łapach i wykręcał uszy, klasowego osiłka Tomusia – którego życiowym hasłem było „smól to”, podchorążych Ługawoja i Gudejkę, czy niejakiego Huberta Urbańskiego – przy okazji (a jakże!) wizyty w teleturnieju Milionerzy.

Dowiemy się, czy udało się wygrać w Milionerach, jak było w Familiadzie, jak reagowano w PRL-u na podejrzenie o molestowanie uczennic, jak wrażliwi na sztukę byli decydenci kopalni,  poznamy historię listownej korespondencji z niejaką Lindą Gomes Martins z Portugalii, a także smak bramki strzelonej na Stadionie Śląskim. Wspomnienia ilustrowane są dość pokaźną ilością zdjęć. Fotografie są w większości czarno-białe, ale w niczym to nie przeszkadza, bo i tak kolorytu dodaje im sam tekst.

Właściwa część książki kończy się na stronie 66. Rozpoczęła się – przypomnę – od strony nr 15. Dopiero podczas czytania epilogu zrozumiałem, skąd ta udziwniona numeracja stron. Odpowiada ona wiekowi głównego bohatera! Póki jerzyk był 15-letnim młodziankiem, wszystkie harce wyczyniał na stronie nr 15. Jako 25-latek odbywał służbę wojskową – strona 25. W wieku 65 lat przeszedł na emeryturę – to i strona 65. I tak dalej… Początkowa irytacja zamieniła się w… może nie podziw, ale w szacunek. Oryginalny, ciekawy pomysł, brawo za kreatywność.

Publikacja Jacka Trashy’ego posiada też pewne (choć znikome) walory historyczne. Dla wszystkich miłośników PRL-u to lektura obowiązkowa: stan wojenny, PZPR, Solidarność i wiele pomniejszych smaczków. Nieco informacji z rodzącej się w Polsce amatorskiej sceny filmowej, cenne wspominki z historii Chorzowa, czy Piekar Śląskich. Jeśli chodzi o te drugie miasto – autentyczną grozę budziły we mnie opisy związane z jedną z piekarskich kopalń. Zacofanie rządzących, wszechobecny chaos, a przede wszystkim: pijaństwo, pijaństwo, pijaństwo. Schlani dyrektorzy, bełkocący kierownicy, picie z gośćmi z zagranicy, publiczne wystąpienia po alkoholu, przywłaszczenie mienia, striptizerki na biesiadach… nóż się w kieszeni otwiera. Wstyd i hańba, że takie prostaki i ochlapusy stały na czele kopalni, i nie łudźmy się, w wielu innych miastach było podobnie.

Prześmieszna historia z wujkiem Zygą z Koszalina, mechanikiem i znawcą samochodów (tylko polskich). Jerzyk pojechał do Koszalina specjalnie po to, by pod eksperckim okiem Zygi zakupić samochód, taki dla całej rodziny. Udali się na giełdę, obejrzeli masę samochodów i w końcu, rzutem na taśmę, zdecydowali się na białego Forda Sierrę. Obaj zapomnieli, że  Ford Sierra nie był polskim samochodem. A tylko na takich znał się wujek Zyga. Skutki Zygowej porady odczuwał jerzyk jeszcze długo. Podróż powrotna samochodem do Piekar to droga przez mękę. Za Poznaniem Ford zaczął dymić. Potem padła pompa wodna. Trzeba było znaleźć warsztat i naprawić usterkę. Jerzyk musiał nocować w samochodzie. W Ostrowie automobil nie chciał ruszyć. Padł przewód elektryczny. Gdy w końcu wszystko naprawił, na rondzie wylotowym z miasta zgasły mu wszystkie światła.

Pozdrowienia dla wujka Zygi!

Na osobny akapit zasługuje jeden z wątków. Otóż, w Ksiąrzce co jakiś czas pojawia się pewna tajemnicza postać. Starszy, chudy człowiek – bo o nim mowa – obserwuje poczynania jerzyka, samemu pozostając niezauważonym. Kto to? Dobry czy zły? Ów starszy człowiek jest wszędzie tam, gdzie jerzyk. Nie mówi nic, tylko jest i obserwuje.

Zarobił… 100zł, otrzymując wyróżnienie.

Cieszył się z nagrody, wkurzał, że taka mała, nie mógł więc zauważyć starszego chudego człowieka, siedzącego w ostatnim rzędzie sali.

I tak kilka razy, na przestrzeni dobrych kilkunastu lat. Jak to możliwe? Rozwiązanie zagadki pozostawiam Wam, czytelnikom. Mnie się udało ją rozwiązać, potwierdziłem z autorem poprawność swojego toku rozumowania. W każdym razie, wątek ten w udany sposób wprowadza do fabuły nieco tajemnicy i niepokoju. Mało tego, gdy się dobrze przyjrzeć – starszy chudy człowiek znajduje się też na okładce. Gdzieś z tyłu, na drugim planie, ale jest. Przypomina o swojej misji.

Poczucie humoru, swada i lekkość pióra, cała galeria oryginalnych postaci, migawki z historyczne z różnych miast – to wszystko niewątpliwe atuty Ksiąrzki. Termin „autobiografia” jest dość nadęty i pompatyczny, kojarzy się z poważnym dziełem, potężną bibliografią i dużą dozą powagi. Ksiąrzka łamie ten stereotyp, momentami wręcz zapominałem, że to prawdziwe wspomnienia. Przygody jerzyka przekonywałyby również jako fikcja.

Ta książka wyrasta z przekory. Buntownicza postawa autora/narratora uwidacznia się co chwilę. Moim zdaniem, te nachalne pragnienie, by iść pod prąd za wszelką cenę, jest jedną z wad Ksiąrzki. Pisownia własnego imienia z małej litery, celowe błędy ortograficzne, konstrukcja niektórych części książki (np. podziękowania składają się tylko z jednego słowa – „dziękuję”) i kilka innych przekornych drobinek mają to do siebie, że na początku intrygują, ba, nawet bawią. W zbyt dużej dawce stają się ciężkostrawne, irytują. Trashy źle ustawił balans i owa oryginalność – sprawiająca nieraz wrażenie wymuszonej – zamiast spełniać swe zadanie, staje się momentami karykaturą samej siebie.

Autor wyraźnie nie potrafił się rozstać ze swoim dziełem. Gdy właściwa książka dobiega końca, funduje czytelnikom jeszcze dwa epilogi, podziękowania, posłowie autorskie, garść zdjęć, spis treści, uśmiechniętą buźkę oraz erratę. Sporo tego, na szczęście wszystko krótkie i niegroźne. Daje się wyczuć dylemat autora, wewnętrzną schizmę: z jednej strony, chęć definitywnego zakończenia książki, a z drugiej żal, że ten moment już nastąpił.

Dzieło Trashy’ego to uwspółcześniona wersja przygód Mikołajka dla dorosłych. Ma wiele zalet, nie pozbawiona jest też wad. Ale wiecie co? Książkę czytało się świetnie.

Nie tylko dlatego, że napisał ją mój ojciec.

 

Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER