STANISŁAW LEM - Dzienniki gwiazdowe [recenzja #49]

 


Po prostu arcydzieło.

***


📕 WYDAWNICTWO: Wydawnictwo Literackie Kraków
🕒 ROK WYDANIA: 1982
📖 ILOŚĆ STRON: 528


OCENA:     

    
  


Porywanie się z recenzją na dzieło Stanisława Lema to przedsięwzięcie tyleż brawurowe, co tragiczne w swej naturze. Zupełnie jak podczas występów polskiej reprezentacji na wielkich piłkarskich turniejach, tak i recenzent jest z góry skazany na porażkę. Może jedynie kombinować, jak ocalić resztki honoru i wyjść z twarzą ze starcia z przytłaczającą jakością twórczość Lema.

Uzbrojony w pokorę, zdecydowałem się stawić czoła temu karkołomnemu zadaniu.

Powiedzmy sobie wprost: jestem po prostu zbyt głupi, by zrozumieć wszystkie aluzje Lema i nadążać za jego tokiem myślenia. Jest to – przynajmniej w moim przypadku – po prostu niemożliwe. Za skromny cel postawiłem sobie ni mniej, ni więcej jak rzucenie się w ocean lemowskiej wyobraźni i opisanie swych wrażeń. Jeśli wyjdę z tego cało.


Pierwsze, co rzuca się w oczy, to humor. Wszechobecny i inteligentny. Inteligentny – nie oznacza, że śmiać się będziecie w myślach. Co to to nie: chichotałem głośno wiele razy. Chociażby wtedy, gdy wielki autorytet, profesor Tanrantoga, namawia Tichego do przetestowania nowego wynalazku: rozciągacza (lub spowalniacza) czasu:

Ciekawe, jak zwykle, nowinek technicznych, skinąłem ochoczo głową i wcisnąłem się do aparatu. Ledwo przykucnąłem, profesor zatrzasnął drzwiczki. Zakręciło mnie w nosie, bo wstrząs z jakim zamknięty został piecyk, wzbił w powietrze niewydrapane resztki sadzy, tak że zaczerpnąwszy powietrze, kichnąłem. W tym momencie profesor włączył prąd. Na skutek spowolnienia upływu czasu kichnięcie moje trwało pięć dób i gdy Tarantoga ponownie otworzył aparat, ujrzał mnie ledwo przytomnego z wyczerpania.

Z kolei w innej swej podróży, Ijon Tichy staje przed forum międzyplanetarnym Organizacji Planet Zjednoczonych (brzmi znajomo?), która w poczet swoich członków ma przyjąć ludzi. Dowiadujemy się, z jaka pogardą traktuje się w kosmosie ludzi. Według ogólnie przyjętej systematyki, ludzie należą do form anormalnych, obejmujących kategorie takie jak: zboczeńce, bezrozumce, paskudławce, ojcogubce, obrzydłce czy mętniaki bacznościowce. Podróż ósma to Lem w najwyższej formie.

Natomiast w Zakładzie doktora Vliperdiusa człowiek zostaje scharakteryzowany w taki oto uroczy sposób:

Jakie to wodniste… jakie ciapkowate… grząskie… Białka! Ach, te białka… Serek, który porusza się jakiś czas – myślący nabiał – tragiczny produkt mleczarskiego nieporozumienia, chodząca bylejakość… (…) I to ma być istota rozumna? Hańba! Hańba, powiadam! Wiele jest warta natura, która po czterech miliardach lat wytwarza COŚ TAKIEGO?

Także, moi Drodzy, Dzienniki Gwiazdowe uczą kosmicznej pokory. Bo niby z jakiej paki mierzymy innych swoją miarą i nawet kosmitów postrzegamy jako istoty człekopodobne? Nasza cywilizacja jest rozwinięta? Phi! Równie dobrze może się okazać, że pośród innych kosmicznych cywilizacji (jeśli takowe istnieją), tkwimy w średniowieczu. Jednocześnie, posiadamy pewne cechy, które wyróżniają nas wśród kosmicznych, zrobociałych społeczności:

Tak zakończyła się ta jedna z najniezwyklejszych moich przygód i podróży. Mimo wszystkie trudy i męki, o jakie mię przyprawiła, rad byłem takiemu obrotowi rzeczy, gdyż przywrócona mi została, nadszarpnięta przez malwersantów kosmicznych, wiara w przyrodzoną zacność mózgów elektronowych. Jak to jednak miło pomyśleć, że tylko człowiek może być draniem.

Podróż siódma, otwierająca zbiór, to rzecz piekielnie dobra, dzieło same w sobie. Rakieta Tichego na skutek zderzenia z meteorytem wielkości ziarnka fasoli, ulega awarii. Bohater trafia do dziury czasowej, w wyniku czego na pokładzie statku zaczynają się dziać niepojęte wydarzenia. Tichy spotyka samego siebie z wczoraj, rozmawia z Ijonem Tichym z dnia następnego, próbuje poznać przeszłość, wpłynąć na przyszłość. Gdy zauważył, że ktoś wlazł pod łóżko i wyjada zgromadzone zapasy czekolady na czarną godzinę, wszczął awanturę i pobił nieznajomego. Okazało się, że pobił sam siebie, w wyniku czego następnego dnia miał podbite oko. I tak dalej. Pomysł wyśmienity, czyta się to świetnie. Jest inteligentnie, ciekawie i śmiesznie. Genialna rzecz.

W połowie 2021 roku ukazał się klimatyczny komiks zainspirowany jedną z podróży Ijona Tichego
(źródło: domena publiczna)


Albo – to już inna z podróży Tichego - planeta, na której powszechnie używanym słowem jest „sepulka”. Tichy bezskutecznie próbuje dociec znaczenia tego słowa, używając go w losowych momentach konwersacji, co generuje wiele zabawnych wypadków.

Pecha zdają się też przyciągać jajka – ilekroć Tichy próbuje zrobić jajecznicę, coś się dzieje. Albo w swojej rakiecie pojawia się nagle obca postać, smażąca, jak gdyby nigdy nic, jajka na patelni. Mamy więc jajko jako symbol nadchodzącego kataklizmu (a może zmian?).

Jeśli jeszcze nie jesteście przekonani, oto co może Was spotkać, gdy zdecydujecie się na przejażdżkę z Lemem, oto wybiórcza lista atrakcji:

  • odbędziecie kilkanaście gwiezdnych podróży z nieustraszonym kosmicznym podróżnikiem Ijonem Tichym,
  • poznacie niejakiego Alojzego Kupę, który zażądał, aby umieszczono jego nazwisko na oficjalnej liście stwórców świata,
  • dowiecie się, dlaczego większość wypadków w kosmosie powodują kobiety,
  • zagłębicie się w mroczne eksperymenty doktora Diagorasa,
  • poznacie sekret majestatycznego Dworca Tęczowego, z którego nikt jeszcze nie wrócił żywy,
  • zgłębicie urokliwe gatunki kosmicznej fauny i flory takie jak krzesławka dręczypupa zaczajona, czy fetorówka obrzydlnica,
  • dowiecie się, jak błędy i przypadki wpłynąć mogą na ewolucję,
  • weźmiecie udział w zebraniu kilkunastu Ijonów Tichych.

Oczywiście, same śmieszki to za mało. Pod nimi, kryją się bardzo poważne tematy. Lem, ustami swych bohaterów, prezentuje rozważania teologiczne, historyczne i filozoficzne. Zastanawia się nad skutkami ingerowania w historię (Podróż dwudziesta), poprawiania ewolucji, rządów autorytarnych, czy źle pojmowanej tolerancji. Większość z tych rozważań jest wciąż aktualna. Niejednokrotnie mina nam zrzednie, a gdy w kosmicznych dylematach ujrzymy swoje własne, gdy kolejny raz człowieczeństwo zostanie zmieszane z błotem, poczujemy się nieswojo.

Model Ijona Tichego
(źródło: Wydawnictwo Literackie)

Nie da się więc odbierać Dzienników gwiazdowych jednowymiarowo. To tętniący życiem organizm, emocjonalny rollercoaster, intelektualne imadło, w którym przenikają się sprzeczne światopoglądy, szalone eskapady i potężne idee. Smaczku dodaje fakt, że wiele postaci przewija się na kartach podróży wielokrotnie. Ekscentryczny profesor Zazul pojawia się w dwóch momentach: zapakowany w paczkę (Podróż czternasta), a także jako demoniczny naukowiec we wspomnieniach Ijona Tichego. W tle kolejnych podróży często majaczy niepodważalny majestat i autorytet profesora Tarantogi: filozofa, mędrca i wynalazcy. Dwa razy będziemy mieć do czynienia z tyleż intrygującym, co gburowatym profesorem Corcoranem. Ale nawet ci bohaterowie, którzy pojawiają się tylko raz, zostają w pamięci Czytelnika na długo, jak chociażby wywrotowiec Katody Mattrass czy Kalkulator z Podróży jedenastej.

Czy Lem się zestarzał?

Problemem literatury – nazwijmy to – futurystycznej jest paradoks polegający na tym, że starzeje się ona najszybciej. Wiele spośród takich wizji przyszłości po kilkudziesięciu brzmi już po prostu śmiesznie. W Dziennikach gwiazdowych nie wszystko jest futurystyczne – są jajka i omlety, gazety i żarówki, a z drugiej strony Lem przewiduje wynalazki takie jak chociażby tabletka translacyjna, która po połknięciu umożliwia rozumienie i swobodną komunikację w obcych narzeczach językowych. Mamy więc swoisty miks tradycyjnej teraźniejszości z futurystyczną obudową, który bardzo dobrze zniósł upływ czasu.

Stylistycznie mamy do czynienia z podobnym miksem. Lem odnajduje się bez najmniejszego problemu w wielu stylistykach: naukowa gawęda, powieść akcji, pamiętnik (Podróż czternasta), powieść encyklopedyczna (fragmenty Podróży czternastej), a nawet opowieść grozy. Grozy? – zapytać może ktoś z niedowierzaniem. Ano, owszem.

Świetny przykład to Doktor Diagoras, którego ponury przybytek odwiedza Tichy. W jednym z zamkniętych zbiorników obserwuje przez szybę dziwną substancję:

Poczułem poprzez szybę lekki ucisk na twarzy, jakby nieruchomego, zastałego gorąca, a nawet – chociaż może to było tylko złudzenie – delikatny powiew słodkawej woni o posmaku zgnilizny. Błotnista grzybnia lśniła, jakby gdzieś w niej czy nad nią płonęło światło, a jej najcieńsze nitki połyskiwały srebrzyście. Zauważyłem naraz drobny ruch; jedno brudnoszare rozdrzewienie uniosło się, lekko rozpłaszczone, i wysuwając z siebie wypustki kroplowato nabrzmiałe, sunęło poprzez oka innych w moja stronę; miałem wrażenie, że to jakieś śliskie i wstrętne wnętrzności, poruszane chwiejną perystaltyką, zbliżają się ku szybie, aż dotknęły jej i  przywarłszy do szkła, naprzeciw mojej twarzy, wykonały kilka pełzających, bardzo słabych drgnień, aż wszystko zamarło; nie mogłem jednak oprzeć się dojmującemu uczuciu, że ta galareta patrzy na mnie.

Całe opowiadanie jest wyśmienite, przyprawia o dreszcze, a przy tym frapuje. Szczerze mówiąc nie wiem, czy mistrzowie literatury grozy byliby w stanie napisać coś lepszego. Podobnie trzecie wspomnienie Ijona Tichego: inteligentne, błyskotliwe, przejmujące podskórną grozą. Nie na darmo opowieść ta znalazła się w zbiorze Polskich opowieści niesamowitych (recenzja tutaj).

Kto wie, czy nie jeszcze bardziej przerażające są pewne miejsca, w które trafia Tichy, jak np. placówki usługowe, w których za odpowiednia opłatą, można przeżywać własną śmierć. A potem zmartwychwstać. Wszystko po to, by doznać możliwie wstrząsających wrażeń. Patrząc na to, w którą stronę zmierza współczesny świat, wizja ta nabiera mrocznego, realnego odcieniu.

Chwalę i chwalę. Czy dzieło Lema ma zatem jakieś wady? Niestety tak. Jedna, zasadnicza wada. W niektórych momentach, książka jest przeładowana intelektualnie. Fabuła i bohaterowie schodzą na drugi, albo i trzeci plan, a Czytelnik brnąć musi przez wielostronicowe opisy z zakresu teologii, filozofii czy biologii. W takich momentach, opowiadania zamieniają się niepostrzeżenie w naukowy wykład, gorzki w smaku i trudny do zrozumienia. Przykładem może być ciężkostrawna Podróż dwudziesta pierwsza. Tak jakby Lem zapomniał się na chwilę i wyszedł poza nakreślone ramy; niepotrzebnie, zdawałoby się, odpłynął w swych rozważaniach. O jedną planetę za daleko.

Kadr z polskiego krótkometrażowego filmu pt. Profesor Zazul z 1965 r.
(źródło: domena publiczna)

Jest kilka takich momentów i – niestety – studzą one skutecznie przyjemność z lektury. Ale, uwaga! Koniecznie należy przez nie przebrnąć, by nie ominęły nas inne genialne momenty Dzienników.

Przesycenie naukowym i przytłaczająca jakość powodują, że musiałem obniżyć ocenę. Bo, drodzy Czytelnicy, jest to książka z potencjałem na maksymalną ocenę 10, której nigdy jeszcze nie przyznałem.

Dzienniki Gwiazdowe instalują się blisko granicy książki idealnej, choć jej niestety nie przekraczają. Pod warstwą atrakcyjnej fabuły, kryją się rozważania nad kondycją człowieka i zagrożeniami, jakie niesie ze sobą rozwój cywilizacyjno-technologiczny. Kolejne podróże Ijona Tichego skrzą się niesamowitymi pomysłami i niezapomnianymi postaciami. Jakby tego było mało, Lem dołożył ponadprzeciętną dawkę poczucia humoru. Umiejscowienie akcji w kosmosie stanowi sprytne posunięcie, otwierające wrota do wyobraźni autora. Bo w kosmosie może się przecież zdarzyć wszystko.

Cieszę się niezmiernie, że przydarzyło mi się spotkać Ijona Tichego. Nie na darmo jego podróże spisywał Lem przez 30 lat: to piguła, księga mądrości, którą czytać można na dziesiątki różnych sposobów, co czyni z niej dzieło ponadczasowe.

Pozwolę sobie zakończyć cytatem z posłowia autorstwa Jerzego Jarzębskiego:

„Dzienniki gwiazdowe” to lektura dostarczająca wiele przedniej zabawy, ale ta zabawa – jak cała kondycja człowieka – podszyta jest śmiertelną powagą spraw ostatecznych i dylematów nie do rozwiązania.


Komentarze

  1. Cóż... rzekoma wada "Dzienników" nie dla każdego musi być wadą. Wyobraź sobie, że czytelnikiem jest biolog, intelektualista i erudyta. Toż dla niego owe wady będą największą zaletą książki. Jeśli będzie przy tym ponurakiem, wadą dla niego staną się wszelkie krzesławki, fetorówki i inne bzdety. Naukowiec-filozof z poczuciem humoru nie będzie się zaś wahał i postawi za "Dzienniki" w dzienniku dziesiątkę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczywiście, że tak: ale że recenzja z natury jest subiektywna, stąd i ja opisuję swoje wrażenia, a biologiem ani filozofem nie jestem. Każdy kto nim jest, będzie mógł sobie za to wykoncypować, że wady, które opisałem, dla niego będą zaletami. Pozdrowienia! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To jeszcze podrążę :)
    Skoro arcydziełu dałeś "9", jak nazwiesz "10" (jeśli się przydarzy)?

    OdpowiedzUsuń
  4. To proste - "10" otrzyma arcydzieło, któremu nie wytknę żadnych poważnych wad :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)

Copyright © MILCZENIE LITER