RAYMOND QUENEAU - Dzieła zebrane Sally Mary [recenzja #108]
Realizm maciczny.
***
OCENA:
Polskie wydanie Dzieł zebranych Sally Mary składa się z
trzech części: świetnego „Dziennika intymnego”, niestrawnego „Kobietom zawsze
okazujemy zbyt wiele dobroci” i nikomu niepotrzebnego „Sally coraz intymniej”.
Wszystkie trzy części łączy ze
sobą postać Sally Mary - alter ego Raymonda Queneau - natomiast jeśli chodzi o
treść i fabułę – nie mają one ze sobą w zasadzie nic wspólnego.
W tym miejscu musimy się na
chwilę zatrzymać. Zbiorek ten jest skonstruowany w bardzo zmyślny sposób. Łatwo
można się pogubić w gąszczu pseudonimów i aliasów, co tłumaczy w posłowiu Jan
Gondowicz:
Wcześniejsza chronologicznie powieść „Kobietom zawsze okazujemy zbyt wiele dobroci” jest jakoby napisanym po gaelicku dziełem Sally, która zapowiada je w swoim (późniejszym) dzienniku, prowadzonym po francusku. Powieść tę (…) „przełożył” i opatrzył wstępem Michael Presle, jeszcze jedna fikcyjna postać, pod którą ukrył się autor. A zatem Michael Presle przełożył powieść, którą napisała Sally Mara.
A jednym i drugim jest sam
Queneau. Jakim cudem Sally, urodzono rzekomo w 1916 roku, zapowiada w
pamiętniku powieść, którą już wcześniej napisała, pozostaje tajemnicą
francuskiego pisarza.
Przedmowę napisała rzekoma
autorka dzieł – Sally Mara. Wspomniany jest w niej niejaki Michael Presle, jej
nauczyciel i mistrz, postać występująca w dzienniku, a tak naprawdę będąca
samym Raymondem Queneau. Który to Raymond jest też nota bene Sally Marą, więc w
zasadzie pisze przedmowę do dzieł swojej postaci, wielbiącej inną jego postać,
za którymi ukrywa się on sam. Coś pięknego. Z charakterystyczną dla siebie
ironią francuski pisarz zaczyna przedmowę tymi słowy:
Nieczęsto jest dane autorowi rzekomo fikcyjnemu pisać przedmowę do swoich dzieł zebranych, zwłaszcza jeśli ukazują się one pod nazwiskiem tak zwanego autora rzeczywistego. Muszę więc złożyć podziękowania wydawnictwu Gallimard za to, że dało mi taką sposobność.
Dziennik intymny to przezabawna lektura dla ludzi z dystansem. Zagorzałe
feministki, puryści i konserwatyści mogą nie docenić jego zwiewnej rubaszności.
Dziennik pisany jest przez irlandzką dziewczynę, dorastającą Sally Marę (czyli,
jak pamiętamy, przez samego Queneau). Na
ile jest on wiarygodny, ocenić muszą kobiety. Podejrzewam, że nie do końca. Ale
w niczym nie psuje to przyjemności z lektury. Sally krok po kroku poznaje
sekrety zbliżeń damsko-męskich, od całkowitej nieświadomości, przez nieśmiałe
przebłyski aż po empiryczne smakowanie. Świetnie sprawdza się kontrastowe
zestawienie wyższego rejestru językowego literatury z ulicznym, przyziemnym
słownictwem. I tak Sally, nauczona przez swego francuskiego korepetytora Michela
Presle (to jej miłość platoniczna) słówka „pieprzyć” wstawia je gdzie popadnie,
nie rozumiejąc jego sensu, co prowadzi do wielu zabawnych sytuacji.
Okładka niemieckiego wydania z 1984 roku. (źródło: www.amazon.com) |
Wszystko jest tu przejaskrawione,
męskie chucie karykaturalnie wyolbrzymione. Zupełnie jakby Queneau chciał
zakrzyknąć: „Ślepcy! To pożądanie rządzi tym światem!”.
I tak Sally Mara podczas wizyty w
muzeum zaczyna lizać łydki posągów greckich bogów (nie do końca rozumiejąc,
czemu to robi). Podczas letniego pobytu u rodziny wujek pokazuje Sally parzące
się barany, po czym nakazuje jej chwycić za poręcz. Sally Mara intuicyjnie chwyta.
I jest zaskoczona jej twardością.
Z takim spojrzeniem Queneau muszą się zmierzyć krytycy jego twórczości. (źródło: www.biuroliterackie.pl) |
Rodzina Sally to kolejne
karykatury: przytępawa matka, nie rozumiejąca co się dzieje dokoła, wiecznie
pijący brat Joel, dosiadający kucharkę kiedy tylko najdzie go na to ochota,
nieobecny ojciec, który „wyszedł po zapałki” i przez połowę książki go nie ma. Gdy
okazuje się, że popełnił morderstwo, pierwszą reakcją żony jest radość: oto
wreszcie gazety będą pisać o jej rodzinie.
U Queneau seks jest wszędzie. Na
spotkaniach towarzyskich mężczyźni szukają partnerek, nawet na seansie
spirytystycznym, gdy tylko gaśnie światło, wścibskie męskie ręce obmacują
siedzące obok dziewczęce uda. Trudno nie uśmiechać się, czytając:
Wreszcie wszyscy zajęli miejsca, zgaszono światło. No i też nie marnowano okazji: jedna męska ręka spoczęła na moim prawym udzie, druga na lewym. Ta na lewym (czyli prawa) była badawcza i ruchliwa, ta z prawej władcza i posagowa: istny lwi pazur. (…)
Nie chcąc, aby wciąż mnie rozpraszano, ujęłam rękę z prawej i skomunikowałam ją z ręką z lewej; obie ręce obmacywały się przez chwilę, a potem czym prędzej się wycofały.
Podkreślam raz jeszcze, że autor
unika bezpośredniej wulgarności, wszystko podając na tacy z uśmiechem na twarzy
i pewną dozą niedopowiedzenia.
Sally Mara nie daje sobie w kaszę
dmuchać, a gdy któryś z amantów staje się zbyt natrętny, potrafi sama wymierzyć
sprawiedliwość:
- Ho, ho, ho! – wzdychał, głaskocząc mnie po udach – ho, ho, ho! Urocza ta córeczka zielonej Eire… A któż to taki ściągnie jej zaraz majtaski? (…)
Schwyciłam nos Athanase’a w dwa palce i zaaplikowałam mu operację skrętu o sto osiemdziesiąt stopni. I podobnie jak ropa tryska z gruntów Oklahomy, krew siknęła mu z obu dziurek wyrostka, celując w sufit.
- Bez bajerów – mówię, kiedy on ustawiał sobie nochal pod właściwym kątem. (…)
Wstałam, kiedy on plombował sobie facjatę.
Uśmiałem się setnie, gdy Sally
przybyła na obiad do Padraica Baoghala, u którego pobierała lekcje języka
gaelickiego. Jego matka była wprawdzie sympatyczna, ale cały czas rysowała coś
w ukryciu i nie chciała nikomu pokazać swych dzieł. Później okazało się, że to
kosmiczne postacie z rozrośniętymi fallicznymi atrybutami. Tymczasem na
wspomnianym obiadku zebrało się spore grono znajomych Padraica:
Byli tam poeta Connan O’Connan, jego przyjaciel poeta Gregor Mac Connan
i jego szwagier poeta Mack O’Gregor Mac Connan oraz bard-druid O’Cear i filozof
prymitywista Mac Adam, oraz ich małżonki Mrs Connan O’Connan, Mrs Gregor Mac
Connan, Mrs Mack O’Gregor Mac Connan (…) oraz ich synowie George Connan O’Conan…
i tak dalej. Dodam, że nie jest to pełna lista gości.
Kobietom zawsze okazujemy zbyt wiele dobroci to historia osadzona w
czasie powstania w Dublinie i irlandzkich walk narodowo-wyzwoleńczych w roku
1916. Posterunek poczty w Dublinie jest broniony ofiarnie przez grupę
irlandzkich rebeliantów. Stawiają mężnie czoła angielskiemu naporowi, ale od
wewnątrz nadpsuwa ich pewna angielska damulka o bardzo liberalnych udach.
Okazuje się, że podczas napadu na posterunek, przebywała za potrzebą w
toalecie. Opróżnienie pęcherza i powrót do pracy okazuje się trudniejszy niż
myślała – napotyka same obce twarze, a jej przełożony leży trupem na ziemi.
Streszczenie może brzmieć obiecująco, ale zaręczam, że ta mini-powieść jest
nudna jak flaki z olejem i ciągnie się niemiłosiernie. Doczytałem do końca
tylko z poczucia obowiązku.
Wewnątrz książki znajdziemy taką oto (słabej jakości) fotografię Raymonda Queneau. (fot. Milczenie Liter) |
Sally coraz intymniej nie jest wcale – co może sugerować tytuł –
kontynuacją dziennika Sally. Zamiast tego czytelnik dostaje do rąk zbiór bon
motów, żarcików i gier słownych, drukowanych wcześniej w prasie. Jestem
przekonany, że niezwykłych łamańców językowych musiał tutaj dokonywać tłumacz
Jan Gondowicz. Jego brawura robi wrażenie. Kalambury momentami (rzadko) bawią i
(częściej) zachwycają translatorską ekwilibrystyką, ale większość z tych
frazesów pominąłem obojętnym wzruszeniem ramion. Kilka przykładów (wybrałem te lepsze):
Umizgi – robić z siebie osła, żeby capnąć bobra.
Pokusa świętości: Św. Franciszek z Haszyżu
Ocean: Głębowisko zbałwionych otchłanów.
Komandos: Działa Nawalony.
Zgoda powszechna – fullharmonia.
Choroba zawodowa polarników – biegunka.
Zmartwienie zbiorowe – mas turbacja.
I tak dalej.
Świat Sally Mary to świat, w
którym lekarstwem na każdy smutek jest golnięcie sobie whisky; świat, w którym
damskie pośladki są nieustannie klepane przez ręce (przypadkowych) mężczyzn, a każdy
z nich czyha tylko na okazję, by sobie pofolgować . Jeśli dobrze się w takich
opowieściach czujecie, będziecie się świetnie bawić przy Dzienniku intymnym. W przeciwnym razie lepiej trzymać się od niego
z daleka.
Od drugiej części książki lepiej
trzymać się z daleka niezależnie od literackich upodobań, natomiast część
trzecia może przypaść do gustu fetyszystom sztuki przekładu, miłośnikom gierek
słownych, rebusów i szyfrów.
Tyle w temacie. Poszczególne
oceny przedstawiają się następująco: Dziennik
intymny 8/10, Kobietom zawsze okazujemy… 4.5/10, Sally coraz intymniej 5.5/10, w sumie wychodzi 6. Daję jednak 6.5/10
z racji na to, że dominującą i najdłuższą częścią Dzieł zebranych… jest na szczęście ta najlepsza z nich.
Niniejszym przypominam wszystkim
łapserdakom i frywolniarom, że należy zawsze uważać, za jaką poręcz się trzyma.
UWAGA! WYZWANIE DLA TWARDZIELI
PS. Nie daje mi spokoju jedna,
absolutnie kluczowa sprawa. Sally kilka razy odwiedzała swoją ciotkę, zazwyczaj
w celu skorzystania z toalety. Na stronie 28 autor tytułuje ją jako Cornelię,
zaś podczas kolejnych odwiedzin nagle objawia się znikąd ciotka Patricia. Czy
to dwie różne ciotki? A może Queneau się pomylił? Lub – co najbardziej
prawdopodobne – autor tej recenzji czegoś nie zrozumiał.
Jeśli ktoś jest w stanie podać satysfakcjonujące rozwiązanie powyższego dylematu, będę mu dozgonnie wdzięczny. Może i jakaś nagroda się znajdzie.
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)