MICHELE MARI - Ty, krwawe dzieciństwo [recenzja #149]
Pasje, natręctwa i artefakty po włosku.
***
OCENA:
Ciekaw jestem, czy Michele Mari zdawał sobie sprawę, że jego pomysł na tę książkę jest z góry skazany na porażkę.
Uchylając kurtynę do swego dzieciństwa, zaprasza do podglądania niektórych scen. Jest to podglądactwo podszyte niespełnieniem i niedosytem, ponieważ zawsze będzie nam brakować kontekstu, szczegółów, wyczucia sytuacji; a wszystko z jednej prostej przyczyny: mówimy o dzieciństwo Michele Mariego, a nie naszym. To dzieciństwo, w którym nie braliśmy udziału. A przynajmniej ja nie.
Z drugiej strony, rozważania na temat przeszłości są na tyle uniwersalne, że dotyczą każdego z nas. Zresztą z przeszłością jest jak z liniami papilarnymi: każdy ma swoją, nie ma dwóch takich samych.
Muszę przyznać, że wybór tematu doskonały - z jednej strony unikatowy, osobisty, intymny pamiętnik, a jednocześnie niedoskonała kalka przeżyć każdego z nas.
Zgodnie z tym, co sugeruje tytuł książki, Mari opisuje głównie przeszłość, ale…nie do końca. Opisując relikty swego dzieciństwa, zastanawia się, jak uchronić je przed zniszczeniem przez kolejne pokolenia. W Niektórych zieleniach pisze tak: "Z tylu wspomnień, ze wszystkich moich wspomnień zabieram ze sobą w nicość ów dyskretny szmer, pęknięcia w złocie średniowiecznych obrazów tablicowych, tajemny urok niektórych zieleni". Nie zgadniecie, co miał na myśli – chodzi o… puzzle. W Jam twój demon w podobnym tonie pisze: "Był to ostatni strzał mojego życia, po czym oba te żołnierzyki, podobnie jak karteczka z Paridem Tumburusem, tomik Coco Bill Kozakiem i renault dauphine firmy Mercury wraz ze mną zniknęły w pustce".
To, co się zdarzyło, znika lub jest przechowywane z myślą o dniach, które jeszcze nie nadeszły. Paradoksalnie, główną bohaterka powieści jest więc przyszłość, w którą Mari spogląda co rusz ukradkiem, z mieszaniną lęku i spokojnej ufności. Jedyne, czego pragnie, to ocalić od zapomnienia swój katalog wspomnień.
![]() |
Nie może być recenzji bez tradycyjnego, krzywego zdjęcia spisu treści. (fot. Milczenie Liter) |
Za każdym razem, gdy Mari pozwala nam zerknąć na ów katalog, możemy się poczuć jak jego najbliżsi przyjaciele, obdarzeni znienacka zaufaniem, na które nie do końca zasłużyliśmy; i być może to właśnie wtedy otwierają się wrota do największych tajemnic wszechświata. Tak się dzieje, kiedy włoski pisarz opisuje swą miłość do komiksów, kolekcję popularnonaukowego czasopisma "Urania", czy puzzle z rodzajowymi scenkami, które układał wspólnie z matką.
W takich momentach jest to niezwykle intymna książka. Wyłazi wówczas na wierzch manieryczna dokładność Mariego, który z dokładnością chirurga ćwiartuje słowa, obrazy, znaczenia.
Robił to już jako dzieciak. Gdy mama śpiewała mu pieśń o umierającym kapitanie kompanii strzeleckiej, słysząc ten oto fragment:
„I rozkazuję, aby moje ciało
Było pocięte na kawałków pięć”.
- młody Mari natychmiast zaczynała analizować: w jaki sposób da się pokroić człowieka na pięć części? Zgodnie z testamentem kapitana, jedna z nich miała przypaść ojczyźnie, a pozostałe: matce, żonie, jego kompanii oraz górom. Skoro po górach się chodzi, czy właśnie tam powinny trafić nogi zmarłego kapitana? Matce z pewnością powinno przypaść serce kapitana. Z drugiej strony… skoro kapitan maszerował u boku swej kompanii, czy to właśnie nie jej należeć się powinny jego kończyny? A serce i pierś, dumnie wypięta w patriotycznym odruchu, jednak dla ojczyzny? Mari narysował nawet specjalny diagram, aby odwzorować tok swego rozumowania.
Trochę zabawnie, nieco makabrycznie, ale zawsze metodycznie i analitycznie. W taki właśnie pełen kontrastów, ale i uroku sposób Mari odkopuje spod gruzów swe młodsze ja. Poza jego pasjami, poznajemy też m.in. literackie inspiracje.
![]() |
Michele Mari. (źródło: www.antinomie.it) |
W opartym na świetnym pomyśle Ośmiu pisarzach włoski pisarz przywraca do życia swoich idoli: Melville’a, Stevensona, Poego, Conrada i kilku innych, pozwala im rozmawiać ze sobą, a następne na wzór drabinki turnieju piłkarskiego eliminuje po kolei najsłabsze ogniwa (pierwszy odpada Jules Verne). Na końcu zostaje tylko…
Włoski pisarz notorycznie zapomina, że to jednak książka, a nie pisany dla siebie pamiętnik, przez co czasami czułem się jak intruz. W swym monologu Mari nieraz skręca w stronę leksykonu - dowiemy się które komiksy i jakich autorów cenił najbardziej, a także jak zmieniały się okładki czasopisma "Urania", które kolekcjonował od pacholęcych lat, i co opisuje z dokładnością godną pracownika naukowego. Innym razem analizuje różnice w tłumaczeniu różnych wydań tej samej książki. Emocje i uczucia autor również opisuje w otoczeniu swoich pasji. Gdy w tym wyścigu okładek czytamy znienacka: Mój dziadek zmarł 2 lutego 1973 roku, pomiędzy 609 a 610 numerem "Uranii", nie sposób się nie wzruszyć. Mari uderza celnie i mocno, prosto w twarz.
![]() |
Numer 609 "Uranii"... |
![]() |
... i numer 610. W tym momencie dziadek Mariego już nie żył. |
Muszę przyznać, że swym analitycznym podejściem zainspirował mnie do działania. Po lekturze Okładek uranii ruszyłem natychmiast do internetu w celu odszukania tych, które Mariego zachwyciły najbardziej.
Wróćmy jednak z grafiki do słów. W kilku momentach włoski pisarz wspina się na wyżyny. Patrzcie na to, wyśmienite:
Jest takie miejsce, tuż poniżej dziecięcego kolana, w którym zawiera się cały koszmar placów zabaw: tam, gdzie skóra robi się grubsza i poszarzała, jakby wygarbowana od ciągłego zdzierania na trawie; tam, gdzie brud wrósł w naskórek. Z tego sinego zakątka można wyczytać kronikę wybryków przedwczesnej młodości, przynależność do określonej mafijki, obmierzłe prawo ulicy.
Prawdziwą ambrozją były dla mnie opisy placów zabaw. Mięsiste, plugawe, absolutny sztos! W Koszmarze placów zabaw znajdziemy relację z gromadzenia w ustach flegmy i spluwania na ziemię; relacja ta ociera się o boskość i sama w sobie zasługuje na Nagrodę Nobla. Z braku miejsca przytoczę jedynie fragment. Przekonajcie się sami.
Na placach zabaw z konsternacją odkrywasz, że matki funkcjonują w przyrodzie jak owady społeczne. Często budzą w tobie większe zaciekawienie niż ich potomstwo, podjeżdżasz więc rowerem, żeby przyjrzeć się z bliska, (…) i widać - coż za koszmar - widać ich pięty wysunięte z butów (…). Ich bosonoga paplanina przyprawia cię o mdłości, musisz jednak przyznać, że bez nich place zabaw byłyby miejscem zupełnie dzikim.
Czymś doprawdy niewiarygodnym jest ów bojowy przelot flegmy, którą widzisz pod słońce niby wielokształtną kometę z ogonem drobnych kropelek, i zastanawiasz się (…) jak można wykonać coś podobnego (…) i jeszcze się tym szczycić, czy nawet, jak co poniektórzy, ów akt barbarzyński zapowiadać, z charkotem gromadząc w gardle flegmę, albo raczej gęstą ślinę aspirującą do miana flegmy i tym bardziej żółtawą czy zielonkawą, im głośniejsze charknięcie. Jakkolwiek odrażające są owe przygotowania i wstrętne samo wykonanie, najgorsze przychodzi później, wraz z pojawieniem się na ziemi owej plwociny, która w wirtualnej sieci łączy wszystkie inne, te świeże i dawne, tworząc ohydny firmament cudzych splunięć, nie do ominięcia, nawet przy zachowaniu wszelkiej ostrożności (…). Nawet gdy już wyschły, nawet gdy stały się niewidoczne, wszystkie te ślady splunięć nadal tkwią w twojej podświadomości w formie odstręczającego podejrzenia.
U Mariego wszystkie opowiadania są martwe i suche niczym pustynny piasek. Nie ma w nich żadnej akcji ani fabuły, nie pojawiają się ciekawe postacie. To analiza własnych wspomnień, kanibalistyczna wiwisekcja, która działa dwojako. Potrafi porwać mocą, a z drugiej stronyczasami nuży natłokiem szczegółów - istotnych dla Mariego, lecz bez znaczenia dla czytelnika.
Ty, krwawe dzieciństwo to taki trochę pamiętnik, trochę praca naukowa. Chociaż najbliżej prawdy będzie chyba określenie: testament. Sam Mari nie ukrywa, że przywołuje wspomnienia, by wyssać z nich esencję i zabrać ze sobą na drugą stronę. Te przejmujące wyzwanie wybrzmiewa z podwójną mocą, ponieważ otoczone jest suchymi faktami, datami i nazwiskami. Podanymi - co muszę przyznać - w sposób niezwykle elegancki i wytrawny, pełen erudycji.
Michele Mari gromadzi wspomnienia z taką samą zachłannością i pazernością, jak niegdyś przedmioty. Te, które przetrwały, urastają do rangi świętego Graala, co doskonale obrazuje pierwsze opowiadanie pt. Komiksy. Narrator na wieść o tym, że zostanie ojcem, postanawia ukryć przed dzieckiem pieczołowicie przechowywane komiksy, w których się niegdyś zaczytywał, relikty swej młodości.
Te ekstrakty mojej melancholii, te świętości miałyby skończyć w rękach dziecka (kochanego, owszem, a nawet własnej krwi), dziecka obślinionego, które wysmaruje mi je ordynarnymi kredkami czy jeszcze ordynarniejszymi długopisami?- pyta, z autentyczną obawą.
Być może autor chciał się w ten sposób rozliczyć z własną przeszłością - co zrozumiałe, chociaż też nie do końca: przecież Mari nie należy jeszcze do zgrzybiałych staruszków: w grudniu skończył dopiero 69 lat.
W tym kontekście dodatkowych znaczeń nabiera ostatnie opowiadanie - rozmowa dwóch starszych panów w domu spokojnej starości, rok 2030.
Warto wspomnieć o wizualiach. Wydanie jest świetnie - mały format, przemyślana kolorystyka okładki, na której zmieściła się także wzmianka o autorce przekładu (brawo wydawnictwo Czarne! - zresztą słowa pochwały za wyśmienity, mięsisty przekład należą się też Katarzynie Skórskiej). Do pełni szczęścia zabrakło mi przedmowy/posłowia.
Michele Mari stworzył Wikipedię swego dzieciństwa - rzecz dobrą, ale trudną w kompleksowej lekturze. To elitarna literatura, z encyklopedycznymi manieryzmami. Tylko dla wytrawnych fanów.
Przyznaję w pełni zasłużone 6,5/10, i ani trochę więcej. Jest to bez wątpienia interesująca pozycja, ale - niestety - nie aż tak dobra, by znajdować się w rankingach najlepszych książek roku.
PS. Dla ciekawych/leniwych (niepotrzebne skreślić) przygotowałem przegląd okładek, które zafascynowały Mariego najbardziej.
![]() |
Nr 266. "Zaciekawienie budził ów łeb - kostropaty, pobrużdżony, bąblasty, starczo szczerbaty, ze ślepiem, które pomimo żywej czerwieni obwieszczało: nic nie widzę". |
![]() |
Nr 334. "Dwa powody fascynacji: kłębiastość zjawy, co do której nie można ustalić, czy ma jakieś oblicze, oraz mina staruchy, zarazem dobrotliwa i ogłupiała, porażająco ufna". |
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)