MICHELE MARI - Ty, krwawe dzieciństwo [recenzja #149]

 


Pasje, natręctwa i artefakty po włosku.

***


📕 WYDAWNICTWO: Czarne
🕒 ROK WYDANIA: 2024
📖 ILOŚĆ STRON:  148


                    OCENA:                      

               
 

Ciekaw jestem, czy Michele Mari zdawał sobie sprawę, że jego pomysł na tę książkę jest z góry skazany na porażkę.

Uchylając kurtynę do swego dzieciństwa, zaprasza do podglądania niektórych scen. Jest to podglądactwo podszyte niespełnieniem i niedosytem, ponieważ zawsze będzie nam brakować kontekstu, szczegółów, wyczucia sytuacji; a wszystko z jednej prostej przyczyny: mówimy o dzieciństwo Michele Mariego, a nie naszym. To dzieciństwo, w którym nie braliśmy udziału. A przynajmniej ja nie.

Z drugiej strony, rozważania na temat przeszłości są na tyle uniwersalne, że dotyczą każdego z nas. Zresztą z przeszłością jest jak z liniami papilarnymi: każdy ma swoją, nie ma dwóch takich samych.

Muszę przyznać, że wybór tematu doskonały - z jednej strony unikatowy, osobisty, intymny pamiętnik, a jednocześnie niedoskonała kalka przeżyć każdego z nas. 

Zgodnie z tym, co sugeruje tytuł książki, Mari opisuje głównie przeszłość, ale…nie do końca. Opisując relikty swego dzieciństwa, zastanawia się, jak uchronić je przed zniszczeniem przez kolejne pokolenia. W Niektórych zieleniach pisze tak: "Z tylu wspomnień, ze wszystkich moich wspomnień zabieram ze sobą w nicość ów dyskretny szmer, pęknięcia w złocie średniowiecznych obrazów tablicowych, tajemny urok niektórych zieleni". Nie zgadniecie, co miał na myśli – chodzi o… puzzle. W Jam twój demon w podobnym tonie pisze: "Był to ostatni strzał mojego życia, po czym oba te żołnierzyki, podobnie jak karteczka z Paridem Tumburusem, tomik Coco Bill Kozakiem i renault dauphine firmy Mercury wraz ze mną zniknęły w pustce".

To, co się zdarzyło, znika lub jest przechowywane z myślą o dniach, które jeszcze nie nadeszły. Paradoksalnie, główną bohaterka powieści jest więc przyszłość, w którą Mari spogląda co rusz ukradkiem, z mieszaniną lęku i spokojnej ufności. Jedyne, czego pragnie, to ocalić od zapomnienia swój katalog wspomnień.

Nie może być recenzji bez tradycyjnego, krzywego zdjęcia spisu treści.
(fot. Milczenie Liter)

Za każdym razem, gdy Mari pozwala nam zerknąć na ów katalog, możemy się poczuć jak jego najbliżsi przyjaciele,  obdarzeni znienacka zaufaniem, na które nie do końca zasłużyliśmy; i być może to właśnie wtedy otwierają się wrota do największych tajemnic wszechświata. Tak się dzieje, kiedy włoski pisarz opisuje swą miłość do komiksów, kolekcję popularnonaukowego czasopisma "Urania", czy puzzle z rodzajowymi scenkami, które układał wspólnie z matką. 

W takich momentach jest to niezwykle intymna książka. Wyłazi wówczas na wierzch manieryczna dokładność Mariego, który z dokładnością chirurga ćwiartuje słowa, obrazy, znaczenia.

Robił to już jako dzieciak. Gdy mama śpiewała mu pieśń o umierającym kapitanie kompanii strzeleckiej, słysząc ten oto fragment:

„I rozkazuję, aby moje ciało

Było pocięte na kawałków pięć”.

- młody Mari natychmiast zaczynała analizować: w jaki sposób da się pokroić człowieka na pięć części? Zgodnie z testamentem kapitana, jedna z nich miała przypaść ojczyźnie, a pozostałe: matce, żonie, jego kompanii oraz górom. Skoro po górach się chodzi, czy właśnie tam powinny trafić nogi zmarłego kapitana? Matce z pewnością powinno przypaść serce kapitana. Z drugiej strony… skoro kapitan maszerował u boku swej kompanii, czy to właśnie nie jej należeć się powinny jego kończyny? A serce i pierś, dumnie wypięta w patriotycznym odruchu, jednak dla ojczyzny? Mari narysował nawet specjalny diagram, aby odwzorować tok swego rozumowania.

Trochę zabawnie, nieco makabrycznie, ale zawsze metodycznie i analitycznie. W taki właśnie pełen kontrastów, ale i uroku sposób Mari odkopuje spod gruzów swe młodsze ja. Poza jego pasjami, poznajemy też m.in. literackie inspiracje.

Michele Mari.
(źródło: www.antinomie.it)

W opartym na świetnym pomyśle Ośmiu pisarzach włoski pisarz przywraca do życia swoich idoli: Melville’a, Stevensona, Poego, Conrada i kilku innych, pozwala im rozmawiać ze sobą, a następne na wzór drabinki turnieju piłkarskiego eliminuje po kolei najsłabsze ogniwa (pierwszy odpada Jules Verne). Na końcu zostaje tylko…

Włoski pisarz notorycznie zapomina, że to jednak książka, a nie pisany dla siebie pamiętnik, przez co czasami czułem się jak intruz. W swym monologu Mari nieraz skręca w stronę leksykonu - dowiemy się które komiksy i jakich autorów cenił najbardziej, a także jak zmieniały się okładki czasopisma "Urania", które kolekcjonował od pacholęcych lat, i co opisuje z dokładnością godną pracownika naukowego. Innym razem analizuje różnice w tłumaczeniu różnych wydań tej samej książki. Emocje i uczucia autor również opisuje w otoczeniu swoich pasji. Gdy w tym wyścigu okładek czytamy znienacka:  Mój dziadek zmarł 2 lutego 1973 roku, pomiędzy 609 a 610 numerem "Uranii", nie sposób się nie wzruszyć. Mari uderza celnie i mocno, prosto w twarz.

Numer 609 "Uranii"...



... i numer 610. W tym momencie dziadek Mariego już nie żył.

Muszę przyznać, że swym analitycznym podejściem zainspirował mnie do działania. Po lekturze Okładek uranii ruszyłem natychmiast do internetu w celu odszukania tych, które Mariego zachwyciły najbardziej. 

Wróćmy jednak z grafiki do słów. W kilku momentach włoski pisarz wspina się na wyżyny. Patrzcie na to, wyśmienite:

Jest takie miejsce, tuż poniżej dziecięcego kolana, w którym zawiera się cały koszmar placów zabaw: tam, gdzie skóra robi się grubsza i poszarzała, jakby wygarbowana od ciągłego zdzierania na trawie; tam, gdzie brud wrósł w naskórek. Z tego sinego zakątka można wyczytać kronikę wybryków przedwczesnej młodości, przynależność do określonej mafijki, obmierzłe prawo ulicy.

Prawdziwą ambrozją były dla mnie opisy placów zabaw. Mięsiste, plugawe, absolutny sztos! W Koszmarze placów zabaw znajdziemy relację z gromadzenia w ustach flegmy i spluwania na ziemię; relacja ta ociera się o boskość i sama w sobie zasługuje na Nagrodę Nobla. Z braku miejsca przytoczę jedynie fragment. Przekonajcie się sami. 

Na placach zabaw z konsternacją odkrywasz, że matki funkcjonują w przyrodzie jak owady społeczne. Często budzą w tobie większe zaciekawienie niż ich potomstwo, podjeżdżasz więc rowerem, żeby przyjrzeć się z bliska, (…) i widać - coż za koszmar - widać ich pięty wysunięte z butów (…). Ich bosonoga paplanina przyprawia cię o mdłości, musisz jednak przyznać, że bez nich place zabaw byłyby miejscem zupełnie dzikim.

Czymś doprawdy niewiarygodnym jest ów bojowy przelot flegmy, którą widzisz pod słońce niby wielokształtną kometę z ogonem drobnych kropelek, i zastanawiasz się (…) jak można wykonać coś podobnego (…) i jeszcze się tym szczycić, czy nawet, jak co poniektórzy, ów akt barbarzyński zapowiadać, z charkotem gromadząc w gardle flegmę, albo raczej gęstą ślinę aspirującą do miana flegmy i tym bardziej żółtawą czy zielonkawą, im głośniejsze charknięcie. Jakkolwiek odrażające są owe przygotowania i wstrętne samo wykonanie, najgorsze przychodzi później, wraz z pojawieniem się na ziemi owej plwociny, która w wirtualnej sieci łączy wszystkie inne, te świeże i dawne, tworząc ohydny firmament cudzych splunięć, nie do ominięcia, nawet przy zachowaniu wszelkiej ostrożności (…). Nawet gdy już wyschły, nawet gdy stały się niewidoczne, wszystkie te ślady splunięć nadal tkwią w twojej podświadomości w formie odstręczającego podejrzenia.

U Mariego wszystkie opowiadania są martwe i suche niczym pustynny piasek. Nie ma w nich żadnej akcji ani fabuły, nie pojawiają się ciekawe postacie. To analiza własnych wspomnień, kanibalistyczna wiwisekcja, która działa dwojako. Potrafi porwać mocą, a z drugiej stronyczasami nuży natłokiem szczegółów - istotnych dla Mariego, lecz bez znaczenia dla czytelnika.

Ty, krwawe dzieciństwo to taki trochę pamiętnik, trochę praca naukowa. Chociaż najbliżej prawdy będzie chyba określenie: testament. Sam Mari nie ukrywa, że przywołuje wspomnienia, by wyssać z nich esencję i zabrać ze sobą na drugą stronę. Te przejmujące wyzwanie wybrzmiewa z podwójną mocą, ponieważ otoczone jest suchymi faktami, datami i nazwiskami. Podanymi - co muszę przyznać - w sposób niezwykle elegancki i wytrawny, pełen erudycji.

Michele Mari gromadzi wspomnienia z taką samą zachłannością i pazernością, jak niegdyś przedmioty. Te, które przetrwały, urastają do rangi świętego Graala, co doskonale obrazuje pierwsze opowiadanie pt. Komiksy.  Narrator na wieść o tym, że zostanie ojcem, postanawia ukryć przed dzieckiem pieczołowicie przechowywane komiksy, w których się niegdyś zaczytywał, relikty swej młodości. 

Te ekstrakty mojej melancholii, te świętości miałyby skończyć w rękach dziecka (kochanego, owszem, a nawet własnej krwi), dziecka obślinionego, które wysmaruje mi je ordynarnymi kredkami czy jeszcze ordynarniejszymi długopisami?
- pyta, z autentyczną obawą.

Być może autor chciał się w ten sposób rozliczyć z własną przeszłością - co zrozumiałe, chociaż też nie do końca: przecież Mari nie należy jeszcze do zgrzybiałych staruszków: w grudniu skończył dopiero 69 lat.

W tym kontekście dodatkowych znaczeń nabiera ostatnie opowiadanie - rozmowa dwóch starszych panów w domu spokojnej starości, rok 2030.

Warto wspomnieć o wizualiach. Wydanie jest świetnie - mały format, przemyślana kolorystyka okładki, na której zmieściła się także wzmianka o autorce przekładu (brawo wydawnictwo Czarne! - zresztą słowa pochwały za wyśmienity, mięsisty przekład należą się też Katarzynie Skórskiej). Do pełni szczęścia zabrakło mi przedmowy/posłowia.

Michele Mari stworzył Wikipedię swego dzieciństwa - rzecz dobrą, ale trudną w kompleksowej lekturze. To elitarna literatura, z encyklopedycznymi manieryzmami. Tylko dla wytrawnych fanów.

Przyznaję w pełni zasłużone 6,5/10, i ani trochę więcej. Jest to bez wątpienia interesująca pozycja, ale - niestety - nie aż tak dobra, by znajdować się w rankingach najlepszych książek roku.


PS. Dla ciekawych/leniwych (niepotrzebne skreślić) przygotowałem przegląd okładek, które zafascynowały Mariego najbardziej.

Numer 253.
"Tłum antropomorficznych postaci (...) wyciągających ręce ku górze w spazmie rozpaczliwego wołania. Powód ogniskujący zaciekawienie: ów spazm, owo wołanie (nieme, głuche, zdławione), które pomimo dreszczy wzbudzało we mnie głęboką litość".


Nr 265 - najczęśćiej oglądana przez Mariego okładka.
"Czułem, że za zasłoną tego nieprzytomnego spojrzenia pamięć nabiera ładu, wyjaśniają się prawa rządzące istnieniem, i wpatrzony w jego oczy starałem się wchłonąć trochę tej błogości".


Nr 266.
"Zaciekawienie budził ów łeb - kostropaty, pobrużdżony, bąblasty, starczo szczerbaty, ze ślepiem, które pomimo żywej czerwieni obwieszczało: nic nie widzę".


Nr 277.
"Najbardziej hipnotyzującą trwogę budziła garść powyginanych gwoździ na pierwszym planie, tych o płaskich, moletowanych główkach - w niewytłumaczalny sposób czułem, że one właśnie są źródłem prawdziwego koszmaru".



Nr 310.
"Kiedy zaś chwytała mnie za gardło potworna prawda, którą przeczuwałem w ogromie tej pustki (...) odbijałem się od przedziwnie jednoznacznych i fałszywie neutralnych tytułów, aby wylądować przy tym, który nastręczał mi najwięcej udręki i który jakże często powtarzałem sobie w myślach, a był to tytuł numeru 310: H.P. Lovecraft, Szepczący w ciemności".


Nr 334.
"Dwa powody fascynacji: kłębiastość zjawy, co do której nie można ustalić, czy ma jakieś oblicze, oraz mina staruchy, zarazem dobrotliwa i ogłupiała, porażająco ufna".


Nr 363.
"Jeżowiec z ludzkich palców (...). Moje oko za jednym zamachem wydobywało i oddzielało od reszty to, co najgorsze i co najlepsze, czyli ohydny, pokryty łuską szpon i cudowne kobiece palce o długich, polakierowanych paznokciach".


Nr 521.
"Pewnego dnia poprosiłem ojca o objaśnienie. (...) oto, czego się dowiedziaem: ściany naszych domów są zamieszkane od wewnątrz, zamieszkują je larwy, (...) arcyinteligentna obserwatorki naszego domowego życia (...). Kiedy pośród uranii dziadka znalazłem numer 521, pojąłem, że ojciec mnie nie okłamał".


Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER