OWAIN OWAIN - "Ostatni dzień" [recenzja #156]

 


Perła utopijnego science fiction z Walii.

***


📕 WYDAWNICTWO: Wydawnictwo Wolski
🕒 ROK WYDANIA: 2025
📖 ILOŚĆ STRON:  154


                    OCENA:                      

                

Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto słyszał wcześniej o walijskim pisarzu, który nazywa się Owain Owain. Ja nie ja nie. Aż musiałem sprawdzić; okazuje się, że Owain Owain istniał naprawdę.  I naprawdę się tak nazywał. 

Dzięki Wydawnictwu Wolski Wolski (którego też wcześniej nie znałem), polski czytelnik otrzymuje szansę zapoznania się z tą niezwykłą powiastką: zapomnianą w swej ojczyźnie przez dziesiątki lat, a obecnie uważaną za klasykę literatury walijskiej XX wieku. Nie wiem, czyj to pomysł, ale przyklaskuję z całego serca. 

Po lekturze mogę powiedzieć jedno. Opłacało się podjąć ryzyko penetracji egzotycznego literacko rynku: to był strzał w środek tarczy.

Ostatni dzień to dystopijna, czy też antyutopijna wizja przyszłości.  Rok 1999, światem rządzi enigmatyczna Rada Braterstwa i Wysoki Rachmistrz, którzy realizują swój plan za pomocą tłumu Bezpłciowców.  Rachmistrz to elektroniczny twór, który dla niepoznaki posiada także swą ludzką postać. 

Główny bohater, 70-letni Marek, trafia do Domu Zmierzchania, gdzie na sali L3 spędzi ostatnie pół roku swego życia. W ostatnim dniu XX wieku dostąpi wielkiego uhonorowania, czytaj: zostanie uśmiercony, ponieważ wcześniej odmówił uwarunkowania, czyli prania mózgu dokonywanego przez Radę Braterstwa. A wszystko w szlachetnym celu redukcji ilości populacji. Tak kończą wszyscy Nieliczni – „normalni” ludzie, którzy przeciwstawili się ideom Rady Braterstwa. Dzięki niewielkiemu kawałkowi platyny wszczepionemu tuż za uchem, są prawie całkowicie odporni na manipulację władzy. Wszyscy mieszkańcy Domu Zmierzchania zmuszeni są do pisania pamiętnika, jednak większość z nich, poddana manipulacji, zapisuje te same puste frazesy, wychwalające Radę i Rachmistrza. Po śmierci, ludzkie ciała zostają użyte w niecnych celach przez reżim. 

Co ja napisałem przed obiadem?

Obiadem! To już jest szczyt eufemizmu! (…)

Pozostałych zaprogramowano tak dokładnie, że niemal godzinę zajmuje im spożycie uczty składającej się z pięciu tabletek – przy czym cieknie im ślina, a każdy ruch języka sprawia taką radość, jakby właśnie kosztowali wspaniałej potrawy. Puszczają wiatry, bekają, klepią się po brzuchach i grzbietem dłoni ocierają usta z resztek tabletek. To jedyne momenty (prawie), kiedy korciło mnie, by odrzucić platynę – żebym ja też, tak jak Pozostali, mógł rozkoszować się pięcioma pigułkami.

To, co czytamy, jest właśnie owym pamiętnikiem Marka, w którym towarzyszymy mu dzień po dniu w ostatnich sześciu miesiącach jego życia. Tak naprawdę są dwa pamiętniki: z tego aktualnego poznajemy smutną rzeczywistość opresyjnego reżimu, zaś diariusz z 1948 roku opisuje „normalny” świat i młodego Marka. I gdy tak skaczemy w czasie, doskonale widzimy, jak uderzające są zmiany, które zaszły w bohaterach. Kwansa był przecież tylko niepozornym sąsiadem w akademiku, szerzącym jakieś fantastyczne brednie o równości. A jednak udało mu się pociągnąć za sobą tysiące ludzi i zmienić los Ziemi raz na zawsze. Najbliższy przyjaciel Marka – Piotr – w 1999 roku także znalazł się w gronie Nielicznych, walcząc o powrót do normalności; dalej Anna - platoniczna miłość Marka, która zrodziła w nim pewien gorzki dystans do świata. Ta goryczka będzie później jednym z powodów, dla których Marek nie zrobi nic, kiedy zrobić coś powinien. No i Zuzia – naturalna, frywolna przyjaciółka z czasów studenckich. Z nią nie wiadomo co się stało. Czy również dołączyła do Nielicznych? 

Książka inspiruje muzyków (Gwenno Saunders), ale też grafików. Na zdjęciu fragment murala, zaprojektowanego przez Marka Jamesa, przy współudziale wspomnianej Gwenno. Cardiff, Walia.
(źródło: Clwb Ifor Bach - Facebook)

Pisząc o dziele Owaina, nie sposób uciec od porównań do huxleyowskiego Nowego wspaniałego świata oraz orwellowskiego 1984. Owain mocno się nimi inspirował i wcale tego nie ukrywa. Oba tytuły przewijają się często na kartach Ostatniego dnia, stanowiąc inspirację dla nielicznych bohaterów, część 1 dziennika Marka opisuje wydarzenia z roku 1948, część ostatnia to rok 1999, zaś kluczowe dla przebiegu fabuły wydarzenia – próba przejęcia władzy przez maszyny - miały miejsce piętnaście lat wcześniej, czyli… w roku 1984.

Bogu dzięki – Owain nie myli znaczenia słowa „inspiracja” z „kopiowaniem”. Stworzył autorską wizję: równie przekonywującą, jak te od swoich bardziej znanych poprzedników. Owainowska fantasmagoria to ostrzeżenie przed niekontrolowanym rozwojem technologii, unifikacją wierzeń i przekonań, a zarazem podprogowa dyskusja na temat wiary, wolności i utraty tychże. 

Owain Owain po raz pierwszy i nie ostatni.
(źródło: National Library of Wales)

Fratolish hiang perpeczki – to trzy słowa, które pojawiają się regularnie na kartach powieści stanowiąc nieformalne motto Rady Braterstwa. Nic nie znaczą, ale ilekroć pojawiają się w pamiętniku, przyjąć możemy, że Marek nie pisze do końca tego, co chciałby napisać i poddawany jest właśnie próbie manipulacji umysłu, przed czym chroni go – choć tylko częściowo – wspomniany wcześniej kawałek platyny. Z reguły, łatwo rozpoznać te momenty:

fratolish Kwansa jest Murzynem Bóg Kwansy jest Murzynem jest cały czarny może i Wysoki Rachmistrz jest czarny dla Kwansy gdzie jest Kwansa cały czarny hiang perpeczki

Jest to też nawiązanie do jednej z teorii Owaina, według której przyszły świat może zostać opanowany przez trzy główne języki: angielski (fratolish), chiński (hiang) i rosyjski (perpeczki).

Pociągnę jeszcze wątek lingwistyczny. Owain odegrał wielką rolę w promowaniu języka walijskiego – był jednym z założycieli i najbardziej aktywnych działaczy Towarzystwa Języka Walijskiego. Marzył o tym, by przywrócić Cymraeg status języka narodowego, co mu się w końcu udało. Swojemu bohaterowi Markowi wszczepił ten sam chip: nieprzypadkowo główny bohater Ostatniego dnia pisze swój pamiętnik w maleńkim, zapomnianym języku – dzięki czemu wszechmocny Wysoki Rachmistrz nie jest w stanie go zrozumieć i, co za tym idzie, ocenzurować.

Fragment powieści.
(fot. Milczenie Liter)

Sam Marek to jedna z ciekawszych postaci, jakie spotkałem w ostatnim czasie. Wymyka się próbom jednoznacznej oceny, zaś postawiony przed finałowym dylematem – decyzją, która może zmienić bieg wydarzeń – waha się, nie podejmując żadnej akcji. Powiedzmy sobie szczerze: w wielu momentach jest to bohater antypatyczny. Zwleka nie tylko wówczas, gdy może zmienić losy świata, robi to samo w sprawach mniejszego kalibru. Nie spieszy się z odpisywaniem na listy, nie w smak mu odwiedziny własnej matki, nawet serdeczną, intrygującą ciotkę traktuje z dystansem. Nie kryje się ze swoją pogardą dla czarnoskórego Kwansy. Wcześniej, przez kilkadziesiąt lat swego życia, próbuje zrozumieć, co czuła do niego Anna. Te tragiczne uczucie ciągnie się za nim od młodości po lata dojrzałe, pogrążając w nostalgicznej flegmie, z której wydostawał się tylko okazjonalnie, na przykład podczas cielesnych igraszek z Zuzią.

Działaj, Marku. W Twoich rękach jest nie tylko przyszłość, ale także przeszłość. Czy będziesz tym, który pierwszą zamorduje, a drugą zmarnuje?

To książka pełna warstw, znaczeń i symboli, a zarazem dziurawa jak sito. Pełnio tu luk i czarnych dziur. Owain nie tłumaczy, jak Kwansa rozwinął swą ideologię, jak doszło do przewrotu który zepchnął ludzi na margines, ani co się stało po ostatnim wpisie Marka w pamiętniku.

Książka zaczyna się w zasadzie od końca – najpierw dowiadujemy się, w jaki sposób przetrwały zapiski Marka, później poznajemy treść ostatniego wpisu w jego pamiętniku, by następnie przeskoczyć do roku 1948. Od tej pory Owain będzie nas przenosić wte i wewte pomiędzy 1999 a 1948 rokiem (poniekąd też 1984). Te trzy lata są jądrami fabuły, wokół których krążą elektrony w postaci ciekawych dalszego ciągu czytelników. Wydarzenia aktualne przeplatają się więc z czasem akademickiej beztroski, tworząc przykre wrażenie utraty czegoś, czego nie da się już odzyskać. Reszta książki dopowiada, co zdarzyło się pomiędzy tymi latami, uzupełniając niektóre białe plamy.

Co ciekawe, do końca nawet nie wiadomo, kiedy powstał Ostatni dzień. Wydano go w roku 1976, a napisany został – prawdopodobnie – w latach 1967-1968. Był to prozatorski debiut Owaina, a zarazem jego jedyna powieść fantastyczno-naukowa.

Waliski wizjoner nie tylko napisał książkę – stworzył również okładkę, którą zobaczyć możemy na froncie polskiego wydania. Zachowane zostały nawet fonty oryginału, zmieniono jedynie ich lokalizację: nazwisko autora powędrowało na górę, tytuł pod spodem – odwrotnie, niż w pierwowzorze.

Okładka pierwowzoru z 1976 roku.
(źródło: www.writersnoonereads.tumblr.com)

Doceńmy ten fakt, ponieważ – nie licząc walijskiego oryginału - Ostatni dzień przełożony został tylko na język angielski. I to w okrojonej, politycznie poprawnej formie: bez fragmentów mogących uchodzić za rasistowskie, czy uderzające w mniejszości. To jest tak słabe i żenujące, że szkoda mi marnować akapity na krytykę takiego podejścia.  Oznacza to, że polskie tłumaczenie dzieła Owaina jest w tym momencie jedynym wartościowym przekładem Ostatniego dnia na świecie.

W bardzo ciekawym posłowiu tłumaczka Marta Listewnik podsuwa tropy interpretacyjne i przedstawia tło powstania powieści. Dzięki temu wiemy, gdzie szukać skarbów i które słowa kryją w sobie więcej, niż się zdaje na pierwszy rzut oka. Z jednym ze spostrzeżeń zgadzam się w 200%: „forma powieści epistolarnej z bardzo wąskim gronem bohaterów wprowadza kameralną, klaustrofobiczną niemal atmosferę”.

Faktycznie tak jest. Tę duszną atmosferę, niemal tak opresyjną, jak ustrój, który niesie tutaj zagładę, współtworzą krótkie rozdziały, z precyzyjnymi zdaniami, i konkretnymi pytaniami, na które i tak nie da się odpowiedzieć. Tych pytań jest cała masa – a im bliżej końca, tym więcej stawia ich Marek.

Jednak większość roboty robi owa garstka bohaterów. Ciągle obracamy się wokół kilku imion: Marek, Piotr, Anna, Zuzia, Kwansa. Plus kilka epizodycznych postaci drugoplanowych: mama, ciotka, golarz Józef. Nie znamy nazwisk, pochodzenia ani dokładnego wieku – poza Markiem, który w 1999 roku jest 70-letnim mężczyzną. Cała fabuła i wszystkie wydarzenia ogniskują się na nich. Miałem wręcz wrażenie, że nie ma innego życia i nikt inny na Ziemi już nie istnieje.

Owain Owain po raz drugi i ostatni.
(źródło: National Library of Wales)

Jak na debiut, jest to książka szokująco dojrzała i dopracowana w każdym szczególe. Uparcie drąży w tematach, na które nie mamy czasu rozmawiać, porusza uniwersalne problemy, a miłość (?) opisuje dojrzale. Nie ma tu ani jednego zbędnego słowa, każda litera jest na swoim miejscu.

Co ważne, liczne zalety nie zabijają przyjemności z lektury. Ba, wystarczy przeczytać kilka stron i Ostatni dzień prawdopodobnie pochłonie Was bez reszty, zmuszając do spędzenia wieczoru w swoim towarzystwie.

Nie mam pojęcia, dlaczego dokonałem takiego, a nie innego wyboru. Zresztą żaden człowiek nie wie, co go skłania do konkretnych decyzji. W wyborze kieruje się sercem, a próbuje wyjaśnić go za pomocą rozumu. A przecież to nie rozsądek nim kierował: cóż więc dziwnego, że nie może zrozumieć?

To nie jest żadna naiwna opowiastka, której założenia bezlitośnie zweryfikował upływający czas. Aktualność i ponadczasowość poruszanych tematów w pełni uzasadniają przyznanie miana klasyka – co też Walijczycy – z kilkudziesięcioletnim opóźnieniem, ale jednak – uczynili. Ostatni dzień to rzadki okaz książeczki niewielkiej rozmiarem i objętością, ale bogatej treścią, która zapewni literacką ucztę na poziomie. Gdzie 150 niewielkich stroniczek może być przedmiotem kilkutomowej analizy, a mimo to przyjemność z czytania nie wyparowała wraz z kolejnymi pytaniami stawianymi przez Marka.

Tłumaczka, dr Marta Listewnik, której należy dziękować za powstanie polskiego przekładu
"Ostatniego dnia".
(źródło: www.wydawnictwopauza.pl)

I jeszcze jedno. Po ukończeniu lektury polecam wrócić do liczącego dwie strony Wprowadzenia 1 – dzięki czemu łatwiej będzie wychwycić epilog tej historii, faktyczne „zakończenie po zakończeniu”.

Muszę się podzielić jednym nieszkodliwym spojlerem. Owain urodził się jako Owain Owen i dopiero w 1965 roku w geście solidarności z językiem walijskim, oficjalnie zmienił nazwisko, stając się Owainem Owainem. Ta wiadomość trochę popsuła mi humor – w sobowtórowym nazewnictwie chciałem się już doszukiwać ukrytej symboliki, lub przynajmniej perfidnego poczucia humoru rodziców Owaina. Szkoda.

A książkę polecił mi japonista Andrzej Świrkowski – dzięki Andrzeju!

Na koniec powiem Wam jedno: Fratolish hiang perpeczki!


PS. Jeśli zachęciłem kogoś do lektury, radzę się spieszyć. Ostatni dzień ukazał się w liczbie zaledwie 100 egzemplarzy.


Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER