HOWARD PHILLIPS LOVECRAFT - Zgroza w Dunwich / Przyszła na Sarnath zagłada [recenzja #100]

 


Przerażająca moc niedoskonałości.

***


📕 WYDAWNICTWO: Vesper
🕒 ROK WYDANIA: 2012 / 2016
📖 ILOŚĆ STRON: 796 / 628 



                    OCENA:                      

               
  
 

Zgroza w Dunwich oraz Przyszła na Sarnath zagłada. Te dwie książki stały na mojej półce ponad sześć lat, zanim odważyłem się po nie sięgnąć. Nigdy wcześniej nie czytałem Lovecrafta i dopiero niedawno poczułem się gotowy do starcia z wytworami chorej wyobraźni Samotnika z Providence.

To wersja oficjalna. A prawda jest taka, że obie książki tak bardzo wrosły w pejzaż mojego pokoju, że stały się elementem tła. Zapomniałem, że je w ogóle mam.

Jak można prowadzić blog o zapomnianych książkach i literaturze grozy, nie znając twórczości Lovecrafta?

Zgadzam się - to wstyd i upokorzenie. Dlatego, dygocząc ze strachu przed powodzią nikczemnych zbitek spółgłoskowych „th” oraz świadom tłumu kultystów, którzy - nieraz zupełnie bezkrytycznie – wielbią każdy ochłap twórczość Lovecrafta, przystępuję do recenzji. Jest to jubileuszowa, setna recenzja opublikowana na Milczeniu Liter i tym skromnym wyróżnieniem próbuję naprawić swe haniebne zaniechanie.

Najbardziej ciekawiła mnie jedna rzecz: czy w XXI wieku Lovecraft potrafi jeszcze przerażać?

No dobra, dwie rzeczy. Czy Lovecraft słusznie obrósł kultem i legendą?

Jednak zanim odpowiedziałem sobie na te pytania, zaskoczyły mnie inne obserwacje. Pierwsza: mnóstwo tu odwołań do innych pisarzy. Poe (to akurat oczywiste) pojawia się kilka razy, ale oprócz niego także Machen, Lord Dunsany, E.T.A. Hoffmann, Clark Ashton Smith, czy bardziej „klasyczni” Oscar Wilde i Joris-Karl Huysmans. Kto wie, czy bohater opowiadania pt. Szczury w murach, niejaki Walter De La Poer, nie jest dosadnym nawiązaniem do prekursora literatury niesamowitej. Na upartego, można by go nawet uznać za zlepek Waltera de la Mare i Edgara Allana Poego. Takie spekulacje to jednak niezwykle grząski grunt, równie dobrze można by stwierdzić, że bohater jednego z lepszych opowiadań, Erich Zann, wziął się od Heinricha Zanggera, szwajcarskiego toksykologa i koronera, a prywatnie przyjaciela Einsteina.

Jedna z grafik Gustave Dorégo z 1875 roku, zatytułowana "I Had Done A Hellish Thing".
(źródło: domena publiczna)

Oprócz kolegów po piórze, Lovecraft przywołuje całą armadę różnej maści malarzy, np. Goyę, czy Nikołaja Roericha - którego nazwisko do znudzenia pojawia się w „W górach szaleństwa”. Oprócz tego, wspomina m.in. dzieła Gustave Dorégo oraz szkice wielorybnika Williama Scoresby’ego. Gdzieniegdzie natrafimy na subtelne nawiązania do świata nauki. Dwukrotnie pojawia się nawet nazwisko Einsteina (Przypadek Charlesa Dextera Warda, Cień spoza czasu), mamy też rurę Crookesa (Opuszczony dom).

Znajomi z wydziału matematycznego orzekli natomiast, że moje przeżycia kojarzą się im ze sformułowanymi niedawno teoriami względności – wówczas znanymi jeszcze tylko w kręgach naukowych, już wkrótce jednak sławnymi także wśród laików. Doktor Albert Einstein – powiadali – już niebawem zredukuje czas do rangi zwykłego fizycznego wymiaru.  („Zgroza w Dunwich”, s. 662).

I choć miejsca, w których toczy się akcja opowiadań Lovecrafta, w większości wypadków nie istnieją, tak samo główni bohaterowie, zdarza się amerykańskiemu pisarzowi nawiązać nie tylko do prawdziwych postaci świata literatury, ale i do współczesnych mu wydarzeń. Przykładowo, we wspomnianym już wcześniej opowiadaniu pt. Szczury w murach z 1923 roku, ewidentnie nawiązuje do nagłej śmierci prezydenta Warrena Hardinga. Harding zmarł 2 sierpnia, najprawdopodobniej na zawał.

Gdy wyjeżdżaliśmy pociągiem w stronę Anchester, czułem, że jestem krok od zatrważających rewelacji; wrażenie to podkreślał symbolicznie żałobny smutek panujący wśród Amerykanów, spowodowany wieścią o nagłym zgonie prezydenta. W Exham Priory wylądowaliśmy wieczorem 7 sierpnia. („Zgroza w Dunwich”, s. 69).

Lovecraft wiedział, co się dzieje w nauce i życiu codziennym, czytywał innych pisarzy. Bez wątpienia nie żył więc w szklanej bańce, w której niektórzy chcieliby go widzieć.

Data urodzin Lovecrafta, którą znalazłem w miejskim rejestrze narodzin, zgonów i ślubów Providence.
(źródło: Providence. City Registrar, Edwin Miller Snow, and Charles Value Chapin. Alphabetical index of the births, marriages and deaths, recorded in Providence. Providence, 1879)

Szybko stało się dla mnie oczywiste, że pisarstwo Lovecrafta posiada całą masę wad i ograniczeń.

Które z nich uderzyły mnie najszybciej? Na pewno brak zróżnicowania.

Amalgamat przerażających stworów, zaginionych ruin i tajemnych kultów szybko zlewa się w jedną breję. Podobne pomysły, fabuła rozwijająca się w zbliżony sposób, jednorodny, ale ograniczony i przewidywalny arsenał środków literackich powodują, że momentami łatwo stracić rachubę. Czy aby na pewno zacząłem czytać nowe opowiadanie, czy też jakimś niepojętym zbiegiem okoliczności utknąłem w poprzednim? Nieraz zadawałem sobie to pytanie.

Jedna z rycin wielorybnika Williama Scoresby'ego, które wspomina Lovecraft.
(źródło: www.wearesouthdevon.com)

Czasem Lovecraft niebezpiecznie zbliża się do granicy kiczu, innym zaś razem skutecznie usypia, tkając niekończące się wywody, które po pierwsze nie są niezbędne do pchnięcia fabuły naprzód, a po drugie zwyczajnie nudzą (np. genealogia Arthura Jermyna). Niejednokrotnie chcąc przerazić, osiąga efekt wprost odwrotny. Gdy n-ty raz czytałem, iż materializujący się właśnie potwór jest tak plugawy, że żadne słowa nie są go w stanie opisać,  na mej twarzy zamiast grymasu strachu wykwitał uśmiech politowania. To zadziała raz, może dwa, ale – litości! – nie w co drugim opowiadaniu.

Do standardowych chwytów Samotnika z Providence należą także wszelkiej maści otchłanie, przepaści i bezdenne mroki, wznoszące się w górę prastare budowle przeczące zasadom geometrii, niezrozumiałe hieroglify, opuszczone kościoły, wstrętny fetor i plugawe monstra, które niejednokrotnie musi sobie czytelnik sam wyobrazić, ponieważ autor trzyma je w ukryciu, umiejętnie podsycając wyobraźnię. Oto reprezentatywny fragment:

Z otworu ziała czerń niemal materialna. Mroczność owa była w istocie jakością wymierną, zaciemniała bowiem wewnętrzne powierzchnie murów, które wraz z otwarciem wrót powinny wszak były się odsłonić – buchnęła niby kłąb dymu uwolniony z pradawnego więzienia, z trzepotem błoniastych skrzydeł uleciała w skurczone, znikliwe niebo, aż wyraźnie przygasł blask słońca. Z rozwartych głębin zionął nieznośny fetor, a po chwili bystrouchy Hawkins oznajmił, że słyszy jakiś wstrętny chlupot.

Są to moim zdaniem największe wady Zgrozy w Dunwich / Zagłady na Sarnath i – tak sobie myślę – skoro uwidaczniają się nawet w tych najlepszych, najbardziej znanych dziełach Lovecrafta, co dziać się musi w tych gorszych, zapomnianych?

Natomiast dobrą rzeczą jest to, że macki opracowanej przez Lovecrafta mitologii Cthulhu oplatają wiele jego opowiadań. Mamy więc mnóstwo toposów, miejsc i przedmiotów, które pojawiają się wiele razy, w różnych miejscach i konfiguracjach. Najsłynniejszy z nich to oczywiście złowrogi Necronomicon, bluźniercza księga pełna pradawnej wiedzy oraz potężnych magicznych inkantacji, napisana przez nie kogo innego jak szalonego Araba, Abdula Alhazreda.

Wizja okładki "Necronomiconu".
(źródło: www.todocoleccion.com)

Akcja lovecraftowskich historii nieraz zahacza o Arkham - fikcyjne miasto niedaleko Bostonu, zaś równie fikcyjny Uniwersytet Miskatonic i jego przepastna biblioteka są nieraz miejscem, które przyciąga studentów i badaczy zjawisk spoza tego świata.

Jest tego zresztą o wiele więcej: portowe miasteczko Kingsport pojawia się kilka razy (Dziwny dom wysoko wśród mgieł, Srebrny klucz, czy Ku nieznanemu Kadath…), „prawdziwe” Salem (Model Pickmana, Ku nieznanemu Kadath…, Srebrny klucz), czy samo Kadath, które oprócz poświęconego sobie opowiadania przewija się chociażby w Wędrówce bogów. Na punkcie Salem Lovecraft miał fioła, ulice swych fikcyjnych miasteczek i opuszczonych domów zaludniał z wielką pieczołowitością uciekinierami z Salem, ich krewnymi, tudzież potomkami tamtejszych wiedźm. Lovecraftowskie toposy to zresztą temat na osobną publikację.

Kolejnym charakterystycznym pomysłem jest przesunięcie bohatera z pierwszego na drugi plan i vice versa. Świetnym przykładem może być malarz Pickman – główny bohater Modelu Pickmana, a jednocześnie drugoplanowa postać Ku nieznanemu Kadath… Podobną sztuczkę Lovecraft stosował zresztą wielokrotnie (Przerażający Staruch, koty w Ultharze, czy latarnik z Kingsport). Wszystkie te zabiegi bez wątpienia użyźniają surową literacką glebę Howarda Philippa Lovecrafta.

Oczywiście fanatycy i badacze twórczości Amerykanina już dawno wyniuchali jego prawdziwe inspiracje (i tak np. Dunwich miało być inspirowane miasteczkiem Athol, a Innsmouth mieściną Fleetwood). Myślę, że ten udany mariaż prawdziwych geograficznych lokacji (Nowy Jork, Boston, Arktyka) z miejscami, które są wzorowane na prawdziwych, ale oficjalnie nie istnieją, jest kolejnym elementem, który sprawia, że proza Lovecrafta potrafi być doprawdy przerażająca. W tym temacie wiele informacji dostarczyć może publikacja Henry’ego Beckwitha pt. Lovecraft's Providence & Adjacent Parts.

Latarnia we Fleetwood
(źródło: www.visitfleetwood.info)

Stary komisariat policji we Fleetwood.
(źródło: www.visitfleetwood.info)

Podobnie ma się sytuacja z elementami autobiograficznymi. Czy może dziwić często pojawiający się u Lovecrafta wątek zamknięcia bohatera w szpitalu psychiatrycznym, skoro w szpitalu zamknięty został zarówno jego ojciec (oszalał nagle i zmarł po kilku latach pobytu w szpitalu), jak i matka (przeżyła załamanie psychiczne i została zamknięta w szpitalu)? Nawiasem mówiąc, dziwną była jego więź z matką. Jak pisze w posłowiu Maciej Płaza:

Matka nie motywowała go do zmiany trybu życia; nie otrząsnąwszy się po okropnej śmierci męża, pogrążała się w depresji i dziwaczała; roiła sobie, że jej syn ma odrażającą twarz i dlatego ukrywa się przed ludźmi. Między obojgiem zacieśniała się zwyrodniała, miłosno-nienawistna więź.

Roiła sobie obecność dziwnych kreatur, czyhających na nią w mroku miasta. Koniec końców, zmarła w tym samym szpitalu, co jej mąż, a zarazem ojciec Howarda (był to Butler Hospital – istnieje do dziś).

A sam Lovecraft? Był chorowitym samotnikiem, rasistą, antysemitą, rzadko wychodził z domu – a jeśli już, to po zmroku, nie podróżował, nigdy nie pracował, unikał kobiet i alkoholu. Uwielbiał za to szwendanie się bez celu, grzebanie w archiwach i oczywiście, czytanie. Zresztą archiwalne kwerendy pojawiają się w jego opowiadaniach regularnie, nieraz to właśnie one kierowały bohaterów na drogę szaleństwa, z której nie było już odwrotu.

Lovecraft wraz ze swym przyjacielem, pisarzem i poetą Frankiem Belknapem Longiem. Lipiec 1931.
(źródło: Howard P. Lovecraft Collection, Ms.Lovecraft, Brown University Library)

Literaccy detektywi mogą się zabawić w dalsze poszukiwania, biografia Lovecrafta z pewnością kryje jeszcze wiele kluczy. Przez wiele lat opiekował się nim ukochany dziadek Whipple van Buren Phillips, którego młody Howard uwielbiał. Nie ma się co dziwić, skoro senior niestrudzenie karmił wnuka przeróżnymi gawędami i legendami. W tym kontekście nie powinien być zaskakujący fakt, że jeden z bohaterów Przypadku Charlesa Dextera Warda, nieustraszony korsarz, pełen energii i charyzmy, nosił właśnie nazwisko Whipple. To zresztą nie koniec: w Opuszczonym domu pojawia się jeszcze inny Whipple – staroświecki doktor i historyk; rozsądny, siwowłosy dżentelmen.

***

Czas przejść do konkretów, czyli opowiadania, które zrobiły na mnie największe wrażenie (kolejność przypadkowa):

Muzyka Ericha Zanna

Wyśmienita miniaturka, która wciąż potrafi przerazić. Co ważne, może być czytana w oderwaniu od mitologii Cthulhu i nie zawiera ani jednego rzeczownika ze zbitką spółgłosek „th”. Szukając oszczędności, ubogi student wynajmuje pokój na obrzeżach miasta, w wysokim, opuszczonym magazynie. Nocami słyszy dziwną, niepodobną do niczego muzykę. To Erich Zann, niepozorny staruszek, i jego wiolonczela.  Zann mieszka na samej górze i podobno tylko z jego pokoju widać w oddali światła miasta, oddzielonego wysokim murem. Okna w pokoju Zanna są jednak zasłonięte, a gdy bohater próbuje przez nie wyjrzeć, Zann wpada w furię… Narrator próbuje po latach odnaleźć ów opuszczony magazyn, jednak nie udaje mu się. Czy to znaczy, że wydarzenia te nie miały miejsca?

Zann przechodził już sam siebie, ze swej rozkrzyczanej wioli dobywał dźwięki, o jakie bym nigdy tego instrumentu nie podejrzewał. Okiennice zastukały jeszcze głośniej, odemknęły się wreszcie i jęły łomotać w okno. Szyba brzęczała, w końcu pękła i do środka wdarł się zimny wiatr; zasyczały świece, zaszeleściły kartki, na których Zann zaczął był spisywać straszną tajemnicę. Spojrzałem na niego, lecz był już niemal nieprzytomny: wybałuszył zeszklone, niewidzące oczy, zaś jego gorączkowa gra przerodziła się w ślepą, mechaniczną, chaotyczną orgię dźwięków, której żadne pióro nie zdołałoby opisać.

 

Sugestywna wizja budynku, w którym mieszkał Erich Zann. Ilustracja autorstwa Johna Coultharta pochodzi z recenzowanej książki pt. "Zgroza w Dunwich".
(fot. Milczenie Liter)

Widmo nad Innsmouth

Narrator, świętując uzyskanie pełnoletniości, wybiera się w podróż po Nowej Anglii. Przypadkiem dowiaduje się o istnieniu niewielkiej portowej mieściny Innsmouth, o której nie wspominają przewodniki, a mieszkańcy okolicznych miasteczek nie chcą mówić na głos. Postanawia odwiedzić Innsmouth, mimo mrocznych legend, i przerażających plotek, którymi spowita jest jego historia. Uwagę zwraca fenomenalnie nakreślony opis miasteczka, jego opuszczonych budynków i dziwnych mieszkańców...  A ucieczka bohatera z Innsmouth to jeden z tych momentów, który czyta się jednym tchem, z przyspieszonym biciem serca.

Zdziwiło mnie, że w Innsmouth nie ma w ogóle psów ani kotów. Zaskoczyło mnie również i zaniepokoiło to, że nawet w najlepiej zachowanych willach okna na wyższych piętrach i poddaszach były starannie zasłonięte okiennicami. Wyglądało na to, że to milczące, tchnące obcością i śmiercią miasto za wszelką cenę broni swoich sekretów. Nie mogłem się też oprzeć wrażeniu, że chytre, wyłupiaste, wiecznie otwarte oczy jego mieszkańców śledzą z ukrycia każdy mój krok.
Klimatyczna wizja Innsmouth.
(źródło: www.horrorbound.net)

W górach szaleństwa

Wrzesień 1930 roku. Ekspedycja Uniwersytetu Miskatonic udaje się na kontynent antarktyczny celem pozyskania próbek gleby i skał. Jedna z nich wyraźnie różni się od pozostałych… Nietypowa skamielina nie daje spokoju biologowi Lake’owi, który namawia kolegów na zmianę pierwotnych planów ekspedycji i dalsze odwierty. Dochodzi do rozdzielenia grupy. Kolejne raporty Lake’a stają się coraz bardziej niepokojące. Wkrótce zgroza sięga zenitu… W kilku momentach klimat jest tak przytłaczający, że naprawdę trudno się otrząsnąć.

Bez wątpienia jedna z najlepszych rzeczy w całym tomie, chociaż mogłaby być jeszcze lepsza, gdyby wyciąć kilka nieznośnie rozwlekłych opisów. Kolejny raz potwierdza się, że Antarktyda i Arktyka stanowią idealną scenerię na koszmarną opowieść (vide: Terror Simmonsa). Lovecraft świetnie się przygotował koncepcyjnie, wiele organizacyjnych szczegółów zapożyczył od prawdziwych ekspedycji Byrda, Amundsena i Shackletona. Zresztą, od dzieciństwa interesował się ekspedycjami arktycznymi. Już po pierwszych kilkunastu stronach wiadomo, że to będzie klasyk.

Wszystko, co zdarzyło się w trakcie tego czteroipółgodzinnego lotu, wryło mi się w pamięć, był to bowiem w mym życiu moment przełomowy. Oto w wieku pięćdziesięciu czterech lat przyszło mi utracić cały spokój i równowagę umysłu (…). Wkrótce dziesięciu z nas – głównie jednak asystent Danforth i ja – miało odkryć i zgłębić ohydnie spotężniały świat przyczajonych zgróz, to zaś, cośmy w nim ujrzeli, wraziło się w nasze dusze piętnem niezatartym; gdyby to było w naszej mocy, oszczędzilibyśmy tej wiedzy reszcie ludzkości.
Kadr z pięknie ilustrowanego albumu pt. "W górach szaleństwa", wydanego przez Vesper. Autor ilustracji: François Baranger.
(źródło: www.hrosskar.blogspot.com)

Zgroza w Dunwich

Wiekowa wioska Dunwich, którą w 1928 roku nawiedziła zgroza. Po tym wydarzeniu usunięto zresztą wszystkie drogowskazy prowadzące do owej zapadłej dziury, pogłębiając tym samym izolację i zdeprawowanie jej nielicznych mieszkańców. Czytelnik zostaje wtajemniczony w historię jednego z nich, Wilbura Whateleya, o którym plotkowano, że jego matką jest jednocześnie jego siostra. Gdy się rodził, szczekały wszystkie psy w okolicy. Wilbur rósł prawie z dnia na dzień, a w jego wyglądzie było coś niepokojącego. Hurtowo skupowanego przez Whateleyów bydła nikt nigdy nie widział, a nocą z ich zagrody dochodziły dziwne odgłosy…

Armitage ubrał się w pośpiechu i popędził na przełaj przez ulice i trawniki w stronę uczelni. Przed nim biegło już kilka innych osób, z biblioteki dochodziło wycie alarmu. W świetle księżyca ziała czerń otwartego okna. Cokolwiek się tam dostało, najwyraźniej było już w środku: zajadłe ujadanie psa, przechodzące z wolna w pomruki i jęki, ponad wszelką wątpliwość docierało z wnętrza budynku. Jakiś instynkt ostrzegł Armitage’a, że cokolwiek się tam dzieje, nie powinien oglądać tego nikt nieprzygotowany, toteż otworzywszy drzwi do przedsionka, nakazał wszystkim, aby się cofnęli.
Kolejna świetna ilustracja Coultharta. Tym razem przystojniaczek Wilbur Whateley.
(fot. Milczenie Liter)


Kolor z innego wszechświata

Bohater opowiadania zostaje wysłany na opustoszałe wzgórza Nowej Anglii celem wykonania pomiarów terenu pod przyszły zalew. Okolica była niegdyś zamieszkała, lecz wszystkich mieszkańców wygnała wyczuwalna niemal namacalnie groza – i tu ciekawostka: „przyjechali też Polacy, ale szybko wyjechali”, jak relacjonował Lovecraft (dwóch wylęknionych Polaków pojawia się też w Reanimatorze Herbercie Weście).

Jedynym mieszkańcem tych okolic okazuje się być stary Ammi Pierce, który, nagabywany przez narratora, opowiada w końcu historię „tamtych dziwów”, przerażające wydarzenia, które rozegrały się na owych ziemiach, i których sam był przed laty świadkiem.

Obok jednej z farm spadł meteoryt. Wkrótce okoliczni mieszkańcy i zwierzęta zaczynają się dziwnie zachowywać, a największą grozę zdaje się budzić studnia… Obezwładniający klimat i zero dłużyzn (co wcale nie takie oczywiste u HPL). W tym opowiadaniu wszystko jest na swoim miejscu.

Powiedziano mi, że mieszka tam zło. (…) Zalegający tam półmrok zdawał się wieczny. Drzewa rosły zbyt gęsto, jak na zdrowe lasy Nowej Anglii zbyt wielkie były ich pnie. Zbyt głęboka była cisza na cienistych dróżkach, zbyt miękko zapadały się stopy w wilgotny mech i osad przedwiecznego próchna.

Swoją drogą, dzięki Lovecraftowi dowiedziałem się, że nawet próchno może być przedwieczne.

Przyszła na Sarnath zagłada zawiera kolejne skarby. Z krótszych form za świetne uważam straszące bardziej klasycznie niż po lovecraftowsku Rycinę w starym domu i Zimno. Ta ostatnia przedstawia się niezwykle interesująco, i to z kilku względów. Pojawia się tu rzadki motyw strachu przed zimnem i przeciągami. Akcja toczy się wprawdzie w Nowym Jorku, ale wśród społeczności hiszpańskiej. Najciekawsze jest jednak to, że Lovecraft porzucił tutaj typowe atrybuty tworzenia atmosfery grozy: nie ma mroku, nocy, cichych pustkowi ani nawet potworów. Jest za to pensjonacik, wielkomiejska ciżba i światło wiosennego popołudnia. Warto zwrócić uwagę na te niedoceniane opowiadanko.

Mój nowy przyjaciel pomału, lecz wyraźnie, tracił fizyczny grunt pod nogami. Siność jego twarzy się pogłębiła, głos stał się jeszcze bardziej pusty i bez wyrazu (…). Te smutne zmiany bynajmniej nie uszły uwagi doktora; jego twarz i treść rozmów stopniowo nabierały makabrycznie ironicznego wyrazu, przez co po trosze odżyła we mnie owa delikatna odraza, jaką czułem na początku. („Przyszła na Sarnath zagłada”, s. 287).

Zdecydowanie wyróżnia się też Coś na progu oraz Model Pickmana ze świetnie wplecionym motywem obłąkanego artysty malarza i jego przerażających płócien.

Ku nieznanemu Kadath śniąca się wędrówka to z kolei dowód na nieziemską wyobraźnię Lovecrafta. Samotnik z Providence wykorzystuje popularny w literaturze motyw wędrówki, stawiając na drodze bohatera niezliczone fantastyczne miejsca i postacie. Czarne galery z tajemniczymi istotami pod pokładem, kocia mieścina Ulthar, kamieniste pustynie z opuszczonymi kamieniołomami. Czasem w tym plugawym świecie zadrży iskra dobrego uczynku – nawet ze strony ghuli (!). Ku nieznanemu Kadath… musi budzić podziw swym rozmachem, epicką narracją i fantastycznymi krajobrazami. Co ciekawe, pojawia się też na dłuższą chwilę Pickman, znany z Modelu Pickmana.

Ebook z angielską wersją "Ku nieznanemu Kadath...". Aktualnie kosztuje 4,6 zł.
(źródło: www.kobo.com)

Z jeszcze większą ciekawością przeczytałem Pod piramidami. Podtytuł „z Harrym Houdinim” wziąłem początkowo za literacką fikcję.  No bo cóż mogłoby łączyć kiszącego się w domu i przymierającego głodem pisarza ze światową gwiazdą show-businessu, atletą i mistrzem ucieczek? Jak się okazało, byłem w wielkim błędzie, a obaj panowie faktycznie się znali (i lubili).  Houdini poprosił Lovecrafta o napisanie opowiadania bazującego na jednej z jego prawdziwych przygód w Egipcie (to oczywista bujda). Lovecraft odwalił świetną robotę, opowiadanie ukazało się w 1924 roku pod nazwiskiem Houdiniego, a sam zainteresowany był ponoć zachwycony. Panowie planowali dalszą współpracę, na przeszkodzie stanęła jednak śmierć Houdiniego w 1926 roku. Nawiasem mówiąc ten sam Houdini ledwo uszedł z życiem, gdy podczas jednego z występów w Blackburn kajdanki zapiął mu inny pisarz grozy, równie atletyczny jak on, William Hope Hodgson (recenzja Domu na granicy światów HodgsonaTUTAJ). Houdini wspominał później, że był to jeden z najtrudniejszych występów w jego karierze, a blizny po kajdanach Hodgsona były widoczne nawet po 20 latach.

Rzadkie zdjęcie przedstawiające Houdiniego podczas krótkiego pobytu w Jemenie, rok 1910.
(źródło: Virginian Pilot, 3 marca 1912, za: www.wildabouthoudini.com)

Osobny akapit lub dwa należy koniecznie poświęcić tłumaczowi Maciejowi Płazie. Polski przekład jest wyśmienity i idealnie oddaje klimat lovecraftowskiej zgrozy. Gdzie trzeba, Płaza z wielkim wyczuciem nagina językowe tworzywo do swoich potrzeb, czaruje neologizmami – zupełnie jak niegdyś Grabiński. W tej mistrzowskiej robocie nie pasuje mi tylko tłumaczenie „Strasznego Starucha”. Nie dość, że oba słowa na „s”, co nie kojarzy się dobrze, to zdecydowanie lepiej siedział mi Przerażający Staruch, który pojawiał się w tłumaczeniu chociażby Roberta Lipskiego. Ale to drobnostka. Powtórzę: przekład jest iście wizjonerski i ociera się o perfekcję.

Przy okazji Płaza udowodnił, że posiada poczucie humoru (o czym wcześniej nie byłem przekonany), zsyłając poprzednich tłumaczy Lovecrafta do piekielnych czeluści. Może to i nieeleganckie, ale rozbawiło mnie:

W zasadzie nieładnie jest kpić z dokonań poprzedników, ale dotychczasowych polskich przekładów Lovecrafta nie mogę nie skomentować. Powiem więc krótko i po Lovecraftowsku: jest to bluźniercze plugastwo z najczarniejszej otchłani ignorancji i złego smaku, niechaj winni tej zbrodni skończą w szponach Wielkiego Cthulhu.

Posłowie Płazy do Zgrozy w Dunwich to sążnisty esej biograficzno-literacki, skrzący się mnóstwem odniesień, inspirujący do dalszych poszukiwań. Stanowi wartość samą w sobie i godne ukoronowanie tego kobylastego zbioru opowieści. Płaza nie ukrywa zresztą swej fascynacji Lovecraftem i sądzę, że to właśnie unikatowa mieszanka jego wiedzy, talentu oraz emocjonalnego podejścia złożyły się na tak wyśmienity efekt końcowy. W przeciwieństwie do Wzgórza przyśnień Arthura Machena – gdzie nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ktoś chce mi wcisnąć maggi w butelce po Coca Coli - tym razem czułem, że pochwały są w pełni zasłużone, z wieloma z nich się zresztą zgadzam.

Należy tutaj wspomnieć, że Przyszła na Sarnath zagłada zawiera w bonusie słynny esej Lovecrafta pt. Nadprzyrodzona groza w literaturze, który stanowi wielce inspirującą próbę zbiorczego ujęcia historii literatury grozy i budzi respekt mnogością nawiązań oraz skromnością autora (nie wspomina ani razu o sobie). Po przeczytaniu eseju, musiałem od razu dodać kilkanaście pozycji do swojej listy życzeń na Lubimy Czytać.

 ***

Zbliżamy się powoli do podsumowania.

Zatem, czy Lovecraft jest ograniczonym twórcą? Tak. Przewidywalnym? W większości przypadków tak. Czy potrafi przerazić? I to jak! Chyba właśnie to stanowi o niesamowitej wartości jego prozy. Już dawno nie wystawiłem tak wysokiej oceny literaturze, która ma tyle wad.

Bo faktycznie, gdy Lovecraft zaczyna prząść swoją siatkę grozy, wszystkie wspomniane niedoskonałości odchodzą w niebyt. Skala jego talentu w tym aspekcie jest niespotykana. W najlepszych momentach klimat jest tak gęsty, a nastrój tak przytłaczający, że osaczają czytelnika z każdej strony. Czasem wręcz czuć, jak lepka, obślizgła plugawość przykleja się ukradkiem do naszej skóry.

Nyarlathotep, pełzający chaos.
(źródło: www.screenrant.com)

Dzisiaj, 86 lat po śmierci Lovecrafta, coraz mniej rzeczy nas przeraża. Nieustannie podnosi się cywilizacyjny próg tolerancji dla rzeczy dziwnych, nietypowych i odbiegających od normy. I chociaż Lovecraft pisał w zupełnie innym świecie i odmiennych standardach, wciąż potrafi przerazić do szpiku kości. O ponadczasowości jego twórczości można dyskutować długo – ale faktem jest, że inspirował juź w pierwszej połowie XX wieku, to samo działo się w drugiej połowie XX wieku (w 1989 roku w programie III Polskiego Radia prezentowano nawet w odcinkach Przypadek Charlesa Dextera Warda), a XXI wiek wcale nie przyniósł spadku popularności Lovecrafta.

Wprost przeciwnie, o czym świadczy chociażby popularność wydawanych przez Vesper książek sygnowanych jego nazwiskiem.

Gdyby Lovecraft był perfekcyjny, nie zdobyłby takiej popularności. Sądzę, że w tej warsztatowej ułomności tkwi jego pierwotna siła. Siła, która wciąż potrafi przerazić, nic sobie nie robiąc z upływu lat.

***

PS. Wszystkich wiernych akolitów HPL przepraszam za ewentualne błędy i pomyłki, które takiemu początkującemu kultyście jak ja, mogą się jeszcze przytrafić.

Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER