ARTHUR MACHEN - Troje szalbierzy [recenzja #163]
Udane combo: Lovecraft + Stevenson + Doyle.
***
OCENA:
Powieść awanturnicza, szkatułkowa, przygodowa i kryminalna z wyraźnymi akcentami grozy.
Oryginalna, zapadająca w pamięć rzecz, z momentami rodem z najprawdziwszych koszmarów.
Ta wydana po raz pierwszy w 1895 roku książka jest głębokim pokłonem złożonym przez Machena R.L. Stevensonowi oraz Conan Doyle’owi. To dopiero trójka szalbierzy! Gdybym miał takie moce, posadziłbym ich w jakiejś karczmie przy jednym stole, podsuwając cichaczem kolejne napitki, a potem podsłuchiwał z ukrycia, jak rozwija się dyskusja.
Troje szalbierzy opisują poszukiwania bezcennej monety – Złotego Tyberiusza – przez kilku awanturników oraz niekończącą się ucieczkę pewnego tajemniczego młodziana w okularach, na którego trop próbują wpaść tytułowi szalbierze.
Zarys fabuły brzmi jak zwiastun nowej powieści przygodowej dla młodzieży, ale nie dajny się zwieść. To tylko pretekst, nieznacząca zbyt wiele fasada, dzięki której dzieją się inne, ciekawsze rzeczy.
Fani Machena z pewnością zwrócą uwagę na pewne niuanse. Część akcji Szalbierzy toczy się w Caermaen – dokładnie tak jak w Wielkim Bogu Panu, czy Wzgórzu Przyśnień. Bohaterowie również się powtarzają – Phillipsa i Dysona znamy już z innych opowiadań Machena (bezimienny Dyson – Jaśniejąca piramida, Światło ducha, doktor Charles Phillips – Wielki Bóg Pan, choć może to być tylko zbieżność nazwisk).
Zastałem go w konwulsjach, z pianą na ustach, szamoczącego się w pościeli, jak gdyby usiłował wymknąć się z łap wijących się demonów. (…) Widziałem, jak jego ciało pęcznieje i nabrzmiewa niczym pęcherz, jego twarz poczerniała na moich oczach. (…) To, czego byłem świadkiem, było potworne, niemal wyrastające ponad możliwości ludzkiej wyobraźni czy najstraszliwsze rojenia. Coś wysunęło się z tego ciała na podłodze, pełzło naprzód…
Tych połączeń jest zresztą więcej: niejaki Meyrick jest tutaj pastorem (w Wielkim Bogu Panu Arthur Meyrick był jedną z ofiar Helen Vaughan), pojawia się też Helen – tu nie chcę przesadzić z nadinterpretacją, ale pierwsze oczywiste skojarzenie to właśnie Helen Vaughan z Wielkiego Boga Pana.
Szczwany lis Machen poukrywał w tekście jeszcze wiele zaszyfrowanych wiadomości. Jestem pewien, że wspomniany w jednym zaledwie miejscu niejaki pan Hillyer jest hołdem dla bliskiego przyjaciela Machena, Roberta Hillyera – amerykańskiego poety, laureata Nagrody Pulitzera w 1934 roku. Zaś głównym bohaterem nieprzetłumaczonej na język polski powieści Machena pt. The Green Round jest… Lawrence Hillyer. I można by tak w nieskończoność.
Dlatego warto przed lekturą zagrzebać się na jakiś czas w biografii Machena, by wejść na wyższy stopień wtajemniczenia. To się opłaci. W tym sensie książka Machena jest jak automat z przekąskami: im wyższy nominał wrzucimy, tym smaczniejszy baton wypadnie z półeczki.
![]() |
No nie był Machen ambasadorem dobrej fryzury. (źródło: www.wormwoodiana.blogspot.com) |
Nieprzypadkowi i powtarzający się bohaterowie to nie wszystko. W tle Szalbierzy przewijają się niewyjaśnione opowieści o legendarnym Małym Ludzie, o których traktują osobne (i znakomite) opowiadania jak np. Jaśniejąca Piramida. Mały Lud to prymitywna rasa skarłowaciałych człowiekowatych, żyjąca w podziemnych korytarzach i norach, czcząca prastare pogańskie bóstwa.
Historie Machena są wielkim, żyjącym kłączem, które rozdziela się i nieustannie pączkuje, by gdzieś tam w innym miejscu, w innym czasie, złączyć się ponownie z własnymi odrostami.
Jest też i w Szalbierzach wiele wędrowania. Motyw miejskiej włóczęgi musiał fascynować Machena – jego bohaterowie zapamiętale penetrują coraz dalsze zakamarki Londynu, a dzięki regularnym spacerom trafiają w ciekawe uliczki i mroczne podwórza, ocierając się o tajemnice dawno zapomnianych zaułków, o których zapomniały nawet mapy. To właśnie w takich miejscach można było złapać za róg kotary i zerknąć w prawdziwe życie, które dokonywało się w ukryciu przed ludźmi i ich codziennym znojem.
Sugestywnie opisał to Maciej Płaza - tłumacz, pisarz, a prywatnie wielbiciel Machena ("Księga wygnania Arthura Machena", Literatura na świecie, nr 9-10/2019):
Londyn niesłychanie go wciągnął (…), widoczne w ogromnych cmentarzach czy szeregach identycznych domów z czerwonej cegły, budziły nieznane dotąd uczucie grozy; niezliczone boczne ulice i place, pełne zamkniętych drzwi i milczących okien, prowokowały do mrocznych fantazji o tym, co może dziać się w ukryciu (…).
Proza Machena w swych najlepszych momentach dysponuje niespotykaną siłą rażenia. Inspiruje pisarzy (na czele z Lovecraftem), skutecznie opiera się upływowi czasu, zdobywa zagorzałych fanów i lojalnych czytelników.
![]() |
Ilustracja do "Opowieści o białym proszku". (źródło: Samarayaart, Instagram) |
Zgroza wypływająca z niektórych fragmentów Szalbierzy, nie pozwala zmrużyć oka. Opowieść o czarnej pieczęci intryguje i niepokoi, choć to zaledwie preludium. Jeszcze wyżej cenię Opowieść o białym proszku: przerażającą historię, która trzyma mocno w swoich szponach i nie puszcza. Nie ma tu żadnej ściemy: to groza najwyższych lotów, jakże inna, bardziej wyrafinowana, niż 95% zwyczajowych opowiastek o duchach z przełomu XIX i XX wieku.
Spojrzałam bowiem w okno gabinetu brata, akurat w chwili, kiedy odsunięte zostały zasłony i coś obdarzonego życiem wyjrzało stamtąd na świat. Nie mogłabym powiedzieć, że widziałam tam twarz czy cokolwiek, co przypominałoby człowieka: spojrzało na mnie coś żywego, dwoje oczu pałających jak ognie, osadzonych w czymś tak bezkształtnym, jak te moje lęki, symbolizującym i ucieleśniającym wszelkie zło, wszelką odrażającą zgniliznę.
A że z książkami podobnie jak z ludźmi – ideałów nie ma, także i dziełko Machena ma swoje wady. Fabuła momentami robi z czytelnika głupka. Niewiarygodne wręcz jest nagromadzenie tak dużej ilości zbiegów okoliczności, które pchają narrację naprzód. Panna L. spotyka profesora Gregga akurat wtedy, gdy przymiera głodem, a Dyson trafia na Burtona w jednej z londyńskich knajp. Z setek knajp i tysięcy ludzi, Burton wyłonił się akurat z tej. Tego typu „przypadkowych” spotkań jest tu więcej, za dużo jak na jedną książkę. Wydaje mi się, że taki był pomysł Machena na zafugowanie pewnych wątków, których nie potrafił w inny sposób połączyć, by stworzyć z nich jedną całość.
W połączeniu ze zmianami narracji, licznymi retrospekcjami i opowieściami wewnątrz opowieści, nadwyrężona jest spójność Szalbierzy, którzy momentami – na szczęście tylko momentami – przypominają chaotyczny zbiór historyjek przepisanych do jednej księgi z kilku różnych notesów.
Jakby tego było mało, prolog powieści jest kontynuacją jej zakończenia, wątki nieustannie mieszają się ze sobą, a w maskaradzie intrygujących postaci mało kto jest tym, za kogo się podaje. Podczas lektury należy mieć oczy dookoła głowy, by nie ugrzęznąć w jednej ze szkatułek.
Ilustracja inspirowana twórczością Machena. (źródło: www.oldstyletales.com) |
Powyższe uchybienia nie zmieniają w znaczący sposób mojego odbioru całości. Troje szalbierzy są wielce udaną pozycją. Machen robi tu wiele rzeczy naraz: składa hołd swym literackim idolom, bawi się z czytelnikiem, chronologią zdarzeń i postaciami, wreszcie w sposób budzący mój autentyczny podziw łączy awanturniczo-kryminalną intrygę z momentami tak dogłębnej grozy i trwogi, jakich próżno szukać w jego bogatym portfolio.
No dobra, kilka udałoby się znaleźć, na czele z Wielkim Bogiem Panem.
Bez dwóch zdań warto zapoznać się z tym zapomnianym dziełkiem, pozbawionym tak ogromnych wahań jakości, jak w przypadku nierównego zbioru opowiadań Machena pt. Inne światy.
Co tu dużo gadać, Arthur Machen nie jest kontynuatorem tradycyjnych, kominkowych opowieści o duchach; to wyrosły na katolickich korzeniach apologeta mrocznych sekretów i niestrudzony poszukiwacz prawdziwego życia, tak dobrze ukrytego przed oczami gawiedzi - w tym i niżej podpisanego.
Z tymi słowy wyszedł, kierując się ścieżką w górę, ku lasowi, ja zaś stałam zdezorientowana; zaraz jednak do mojego zdumienia dołączyła nagła nuta przerażenia, które wzięło się nie wiedzieć skąd (…) – przez chwilę poczułam tylko, jak wokół mego serca zaciska się coś niczym chłód śmierci, jak i ów bezkształtny, nieuchwytny lęk przed niewiadomym zagrożeniem, który jest nawet gorszy od śmierci.
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)