HARRY MATHEWS - Przemiany [recenzja #35]
Nie, nie i jeszcze raz nie.
***
OCENA:
Bohater
książki dziedziczy bogato zdobioną ciosłę. Zgodnie z zapisem testamentu,
najpierw musi odpowiedzieć na trzy pytania. Do tego sprowadza się fabuła
książki.
Mimo
to, szalona powieść Harry’ego Mathewsa jest istnym literackim sezamem Alibaby.
Jak z rogu obfitości sypią się: sceny o zabarwieniu detektywistycznym,
łacińskie sentencje, fragmenty baśni, listów, testament, kalambury i szarady, szkatułkowo
wplecione fragmenty innych powieści, dwa aneksy (z czego jeden jest w całości
napisany po niemiecku, a drugi zawiera zapis nutowy kompozycji „Kyrie”).
Jestem pełen podziwu i doprawdy nie mam pojęcia, jakim literackim Winrarem posłużył się Mathews, by skompresować to wszystko na ledwie 170 niewielkich stroniczkach.
Mało
tego: jeśli ktoś zacząłby lekturę od posłowia, niechybnie pociekłaby mu ślinka.
Tomasz Mirkowicz wyśmienicie opisuje powieść Amerykanina:
[…] Dla Mathewsa właśnie odbiorca jest najistotniejszy. On – a nie autor – tworzy powieść. (…) Nawet w wypadku jednego czytelnika odbiór nigdy nie jest identyczny, gdyż przy każdej lekturze można odkrywać w książce coś nowego, a ponadto wpływ może mieć również jego nastrój czy warunki zewnętrzne. Cóż dopiero, gdy czytelników są tysiące, młodych i starych, kobiet i mężczyzn, o różnych doświadczeniach i różnym przygotowaniu. Ileż możliwych interpretacji!
[Harry Mathews] wychodzi z założenia, że nic nie pobudza wyobraźni tak, jak poczucie, że się czegoś nie wie, tajemniczość, zagadkowość i niedopowiedzenie.
W świecie „Przemian” język i zawodzi, i zwodzi. Podstępne pytania w testamencie pana Wayla to zaledwie początek; podobnych gier słownych i kalamburów – do których rozwiązania potrzebna jest pewna „przemiana”, do czego właśnie nawiązuje tytuł – jest znacznie więcej (…).
Brzmi
zachęcająco, prawda?
Tylko
co z tego, skoro książka jest niejadalna.
Przypomina
mi takiego kolorowego grzyba, który przyciąga wzrok i intryguje, ale przy
spożyciu okazuje się łykowaty. Żuchwa pracuje, zęby mielą, a pożytku z tego
niewiele.
Mathews
należał do słynnej grupy OuLiPo – Warsztatu Literatury Potencjalnej –
skupiającej pisarzy, którzy szukali nowych sposobów wypowiedzi, łączących
matematykę z literaturą (dla zainteresowanych: recenzowałem już kilka pozycji
OuLiPo – np. Raymonda Queneau, Italo Calvino, czy Georgesa Pereca).
Problem
w tym, że Amerykanin źle wyliczył balans swej powieści. Brakuje punktów
odniesienia – zupełnie jak w jazzowej kompozycji; pozbawionej powtarzalnych
motywów, gdzie improwizacja rządzi od początku do końca.
Harry Mathews (źródło: theparisreview.org) |
Wierzę,
że autor miał pomysł i trzon, na którym zasadził swą historię i obudował
szalonymi dodatkami. A przynajmniej próbował. Ja nie potrafiłem się odnaleźć w
tym chaotycznym i czerstwym zbiorowisku liter.
Dlatego,
w moim odczuciu, Przemiany to nieudolna literacka próba. Nie wykluczam,
że Mathews dobrze się bawił podczas pisania, ja natomiast jako czytelnik,
wprost przeciwnie: męczyłem się okrutnie. Jak na ironię, mamy więc swego
rodzaju przemianę, gdzie radość twórcza autora przeistacza się w cierpienie odbiorcy.
Nazajutrz z samego rana wyjechałem do Anglii i kilka dni później złożyłem wizytę braciom Voe-Doge w ich mieszkaniu w dzielnicy Chelsea. Kiedy o umówionej godzinie kamerdyner wprowadził mnie do salonu, zastałem ich pogrążonych w gwałtownej sprzeczce.
- Sop łoppu cop hoppa jop, toppyy idoppii otoppo – mówił Eftas (…)
- Gagarów nagaro pragaraw dagara tagary zagaraku tagara pagara łagaro! – odpowiedział Gore.
UyTictitcicyuoycoc.
Xtyiyxti !
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)